" Kasjer lewicy" - czyli pieniądz lubi ciszę

Życie i śmierć Piotra Filipczyńskiego według Petera Vogla. Czyli obalanie mitów lub prostowanie bananów.

Zbity z pantałyku pytaniem o Boga. Czy ma z Nim szczególne relacje po zabójstwie?

Peter Vogel. Cisza i papierosy.

- Człowiek się uczy pokory, myśli, co zrobić, by za błędy zapłacić. Będę się musiał z Nim rozliczyć. Ale to prywatność. Wierzy?

- Im dłużej, tym bardziej specyficznie. Bóg jest dla wszystkich, więc może też dla mnie znajdzie się miejsce.

Pod Zurychem. U niego w domu. Odsądzony od czci i wiary przez media. Waży każde słowo.

Po drugiej stronie

Rok 1971. Komorów pod Warszawą. Jedynak, licealista Piotr Filipczyński zabił 75-letnią guwernantkę kolegi. Z zimną krwią? Czy w stanie ograniczonej poczytalności? Obrońca mecenas Władysław Pociej argumentował: kilka dni przed masakrą młodzieniec przeżył poważny wypadek samochodowy, ostry wstrząs mózgu. Sąd to zignorował. Winowajca nie chce roztrząsać sprawy:

Reklama

- Nie mam zamiaru zdejmować z siebie odpowiedzialności. Człowiek stracił życie. Tego się nie cofnie.

Skazany w 1972 r. za zabójstwo na tle rabunkowym na 25 lat. Potem Rada Państwa złagodziła karę do 15 lat.

- Z garbem moralnym będę żył zawsze. Proszę już zostawić moje rachunki z Bogiem.

W więzieniu w Strzelcach Opolskich zrobił maturę, zaczął studiować eksternistycznie elektronikę na Politechnice Warszawskiej. Współpracował z naukowcami (m.in. z dr. Krzysztofem Jaworkiem) przy tworzeniu podręczników akademickich (np. Ćwiczenia z układów automatyki). Prowadził bibliotekę, pisał prace zaliczeniowe funkcjonariuszom. Po prawie 8 latach wzorowej odsiadki, dopiął swego. We wrześniu 1979 r. Henryk Olejniczak, ówczesny dyrektor w prokuraturze generalnej, podpisał wniosek o przerwę w odbywaniu kary. Miał mu na wyjściu powiedzieć: Spluniesz krzywo na chodnik, a zgnijesz w pierdlu. Zastanawia, że zawieszenie wykonania kary było bezterminowe.

- Z pomocą rodziny w czasach, które były zupełnie inną wizją resocjalizacji - dostałem szansę na powrót do życia - rozpamiętuje skazaniec.

W systemie siła

Tata Piotrka - Tadeusz, pracownik Ministerstwa Przemysłu Lekkiego, w 1960 r. wysłany do Czechosłowacji. Pracował w oddziale RWPG w Pradze. Po pięciu latach powrócił do Polski. I znów trafił do ministerstwa. Szczytem kariery była posada wicedyrektora departamentu, odpowiedzialnego m.in. za produkcję dla mundurówki. Należał do partii. Piotr jest święcie przekonany, że ojciec nigdy nie był ubekiem. Za to więcej niż pewne, że - jak każdy dyplomata w latach 60. - składał raporty gdzie trzeba - o tym, co się działo za granicą.

- Na salonach nie bywał. Nigdy nie słyszałem, by ktoś mu od świń nawymyślał. Ciężko harował - wspomina.

Dodaje, że stary niczego nigdy się nie "dochrapał". Cały luksus: trzy pokoje na Ochocie (55 mkw.) i od święta wyjazd z rodziną pod namiot w Bieszczady.

Związki

Młody Filipczyński na Politechnice Warszawskiej spędził 3 lata (od 1980 do 1983 r.). Zaangażował się w studium doktoranckie, sporządził dwa patenty - dla sił zbrojnych. Chodziło o system obrony przeciwlotniczej, a konkretnie sieć wczesnego wykrywania nalotów helikopterów z niskiego pułapu.

Studiując, pracował w FSO na Żeraniu. Zapisał się do Solidarności. Mówi, że nawet mu proponowano jakąś funkcję związkową, bo wygadany był. Ale nie chciał - ze względu na przeszłość.

Annie Wojciechowskiej z Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność przy FSO, udało się ustalić, że Piotr Filipczyński pracował na stanowisku elektromontera w zakładzie Gospodarki Magazynowej od 1 lutego 1980 r. do 31 sierpnia 1981 r. Za krótko, by związkowcy go pamiętali.

Rok po wyjściu z więzienia poznał pierwszą żonę. Miał rodzinę rozsianą po świecie. W 1981 r. otrzymali od ciotki z Niemiec zaproszenie na wakacje. Złożyli wnioski o paszporty. Tatuś załatwił?

- Takie złośliwości to chamstwo - irytuje się syn.

Nie wyklucza jednak, że ojciec wstawił się, gdzie trzeba - na zasadzie: "przecież wrócą, osobiście gwarantuję". No i po 4 tygodniach wrócili. W listopadzie Piotr wystąpił ponownie o paszport. Sam. Chciał w Niemczech dorobić przez 3-4 tygodnie. Był tam tydzień.

- Wściekły i zły wróciłem - pamięta gorzki smak rozczarowania.

Ucieczka wycieczka

Po odejściu z FSO zatrudnił się jako elektromonter w Instytucie Technologii Nafty przy Żwirki i Wigury. W 1982 r. urodziła mu się córka.

- Wtedy rodzina ze Szwajcarii zaproponowała: ?przyjedźcie, machnijcie na to wszystko ręką -cofa się w czasie Vogel.

W grudniu 1982 r. zawieszono stan wojenny. W czerwcu 1983 r. trójka Filipczyńskich wniosła o paszporty. Wyjechali 18 lipca. Cztery dni później skończył się stan wojenny.

- Piszą o mnie: "gangster, który uciekł w stanie wojennym do Argentyny " SB dała mu paszport?. Brednie. Nie uciekaliśmy. Wyjechałem z żoną i 11-miesięcznym dzieckiem do Szwajcarii. Za chlebem - koryguje.

Poprosili o azyl. Piotr powołał się na Solidarność. Dostali. Zawieszenie kary ciągle na nim wisiało.

- Machnąłem na to ręką. Kardynalny błąd. Gdybym wtedy wziął adwokata, dzisiaj nie byłoby sprawy - żałuje.

Azylant

Rok po emigracji ktoś poinformował władze szwajcarskie o życiorysie Filipczyńskiego. Interesujące: donos odręcznie napisany, nadany w Lichtensteinie. Peter ma swoją teorię:

- Nie wróciłem, ktoś dostał po uszach i się zemścił.

Władze szwajcarskie zaprosiły zadenuncjowanego na rozmowę. Komórka dla emigrantów skonfrontowała go z rewelacjami życzliwego rodaka.

- Usłyszałem: "prosimy o przyzwoite zachowanie. Ma pan azyl, niech się pan cieszy i do pracy".

Trudne początki na obczyźnie: bezrobotna żona, niemowlę, nieukończone studia. Dwa lata pracował jako energetyk w górach - Zakłady Energetyczne w Schwanden. Kładł linie wysokiego napięcia, kując kilofem skały.

Zapisał się na kursy - niemieckiego i informatyczny. Uczył się po nocach. I tak przez rok, aż się odkuł. Dostał pracę w małym ośrodku badawczo-rozwojowym Zettler AG (techniki komputerowe). Potem na dłużej zatrudnił się w zuryskim Standard Electric Lorenz, należącym do koncernu Alcatela:

- Na dwa lata przenieśli mnie do oddziału w Niemczech. W Stuttgarcie skończyłem studia informatyczne. Wróciłem, miałem dość komputerów i znów zmieniłem pracę.

Od 1988 r. przez 6 lat był dyrektorem sprzedaży na Europę w amerykańskiej firmie telekomunikacyjnej ANDREW Corporation. W tym czasie rozpoczął MBA na GSBA (Graduate School of Business Administration) w Zurychu.

Ścigany

Emigrant Filipczyński zmienił nazwisko na Vogel. Dostał obywatelstwo niemieckie. Korzenie rodzinne... Może niekoniecznie matki (Natalia Filipczyńska z domu Vogel), bo ona i jej najbliższa rodzina - za odmowę podpisania volkslisty - trafili na Pawiak, potem do Oświęcimia. Cudem przeżyli.

- Tam wisi jej numer - Peter wskazuje ścianę w salonie. W ramce za szkłem: 50031.

Dlaczego wyrzekł się polskości? Nie chciał być całe życie azylantem. Ważne: władze niemieckie, udzielając obywatelstwa, wymagają zrzeczenia się dotychczasowej narodowości i formalnej zgodny państwa, z którego się pochodzi. Był rok 1986:

- No to bach! Do ambasady polskiej w Bernie. Trzy wnioski. Po kilku miesiącach odpowiedzi: dla żony tak, dla córki - tak, a dla mnie - nie. Zadzwoniłem z awanturą - stają mu przed oczami tamte wydarzenia.

-Pan przecież dobrze wie, o co chodzi - miał usłyszeć w słuchawce.

- Uznałem to za szykany polskiego rządu - ze względu na Solidarność. I Niemcy - w drodze wyjątku - udzielili mi obywatelstwa, bez zrzeczenia się polskiego.

Tak oto w 1988 r. Filipczyńscy zostali Niemcami, a później Voglami. Polskie władze dobrze wiedziały, gdzie mieszkają, co robią.

- Piszą: ścigany listem gończym przez Interpol?? Bezsens! - traci cierpliwość Vogel.

Utrzymuje, że nigdy nie widział żadnego listu i nie było nawet nakazu, który by go zobowiązywał do powrotu za kratki.

Pewien dobrze zorientowany mecenas twierdzi, że w aktach była tylko odręcznie napisana notka o zatrzymaniu skazanego. Nie nadano jej nigdy prawidłowego obiegu, bo ktoś wiedział, że Vogla nie ma w Polsce. Niestety dziś nie ma ponoć śladu po tej "notatce gończej'.

Królewski wytrych

Odkąd zaczął pracować w koncernie amerykańskim, jednym z jego rynków była Polska.

- Dzięki mnie warszawskie metro w ramach tzw. grantów szwajcarskich otrzymało system łączności bezprzewodowej wart 6 mln dol. Bodajże w 1989 r.

Grzegorz Żurawski, rzecznik spółki Warszawskie Metro, potwierdza ten system działa w stolicy:

- Starzy pracownicy pamiętają, że nazywa się ANDREW i że dostaliśmy go w ramach grantów szwajcarskich, co nie oznacza, że całkiem darmo. Trzeba było dopłacać.

W 1993 r. Amerykanie zaproponowali mu wyjazd na stałe do Rosji. Odmówił i w rok później rozpoczął własną działalność. Z plikiem dobrych referencji długo nie szukał partnerów. Dostał kilka zleceń od: Daimler Benz Debitel, Bay Networks, CRYPTO AG, Bauwerk AG i holenderskiego PTT Telecom Netherlands. Podpisał kontrakt na prywatyzację polskiej telekomunikacji z konsorcjum UNISORCE. Uczestniczył w tworzeniu operatora komórkowego ERA GSM. Podkreśla, że zawsze działał na zasadzie ekskluzywności. W telekomie holenderskim mianowano go dyrektorem generalnym. Zaczął doradzać na bardzo wysokich szczeblach państwowych. Rozmowy z przedstawicielami rządu, topowymi politykami i z zamożnymi inwestorami.

- Miałem potężny argument - wizytówkę dyrektora królewskiej poczty i telekomunikacji holenderskiej. Nie było sytuacji, by ktoś odmówił - nie kryje satysfakcji Vogel.

W 1994 r. zamieszkał w podwarszawskim Piasecznie.

Kontakty

Koncern CRYPTO AG poprosił go o umożliwienie wejścia na polski rynek ze swoimi urządzeniami. Z ich definicji wynikało jednoznacznie, że interesują się wąskim obszarem - MSZ, UOP i MON. Poprosił o przygotowanie serii spotkań. Nie wątpi, że jego bytności w siedzibie wywiadu skrzętnie odnotowano. Ale się opłacało. Był rok 1996. Trzy lata później był już w trakcie przygotowywania wyjazdu przedstawicieli sztabu generalnego do Szwajcarii na kilkudniową konferencję. Właśnie w czerwcu, kiedy został zatrzymany. Potem odciął się od kontraktu.

I tyle jeśli idzie o jego kontakty ze służbami specjalnymi - tak deklaruje. No, jest jeszcze kuzynka Irena Popoff, w latach 1993-1996 rzecznik prasowy Urzędu Ochrony Państwa. Osoby, które tam się zatrudniają, przechodzą weryfikację, muszą złożyć specjalne zeznania o rodzinie. Peter o tym wiedział:

- Moja siostra - tak się nazywamy - oświadczyła, że ma brata z nieciekawą przeszłością. Wiem, że taka informacja trafiła do jej zwierzchników.

Narodowy antybohater zarzeka się, że żadna agentura, nigdy z nim nie współpracowała. On się też nie narzucał.

- Zero, zero, zero! - idzie w zaparte.

Po medialnych insynuacjach, że był agentem wywiadu (niektórzy twierdzą, że nawet podwójnym szpiegiem) w grudniu 2005 r. zwrócił się do Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o weryfikację. 6 marca 2007 r. dostał odpowiedź: "nie odnaleziono dokumentów potwierdzających okoliczność, iż służby specjalne gromadziły w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych informacje na pana temat. Jedynymi odnalezionymi dokumentami są akta paszportowe".

Zaangażowany

Przy okazji działalności doradczej pytano go często o sens inwestowania w dany projekt, zasady fuzji i przejęć. To był impuls do intensywnego myślenia o działalności bankowej. Analityczny umysł pracował.

- Przy okazji kolejna bzdura: "zrobił błyskawiczną karierę w bankowości, służby mu podpisywały kontrakty". Tyrałem 15 lat. Zapłaciłem wysoką cenę. Udane życie rodzinne z udaną karierą nie szły w parze - sumuje Vogel.

W 1998 r. dostał propozycję pracy dla banku Coutts. Postawił dwa warunki: wysoka pensja i stanowisko wiceprezesa. Usłyszał: OK. W pliku dokumentów złożonych przez Vogla w banku był oficjalny wyciąg ze szwajcarskiego rejestru skazanych. Pusty. Od początku pobytu w Szwajcarii, po dziś dzień nie miał konfliktu z prawem. Nie musiał wypełniać żadnego formularza z pytaniem o karalność. Zarząd Coutts nie znał tej przeszłości Vogla. Jak to tłumaczy?

- W sensie prawnym byłem w porządku. Gdybym chciał chodzić z tabliczką na czole, to bym zamiatał ulicę, a nie w banku pracował.

Potrafił przekonać nowego pracodawcę do niekonwencjonalnych dla bankowości prywatnej usług typu linie kredytowe dla działalności gospodarczej. Szefostwo doceniało jego operatywność - odznaczenia wewnętrzne, dyplomy, ekstrapremie.

Tyle energii

Błyskotliwa kariera biznesowa nie pozwoliła Peterowi Voglowi zapomnieć o wiszącym nad nim skazaniu. Szczególnie w latach 90. gdy ponownie osiadł w Polsce, szukał możliwości rozstrzygnięcia wciąż niezamkniętej sprawy. Tadeusz Filipczyński też walczył o ułaskawienie syna. Wielokrotnie występował do sądów, do prezydenta. Błagał wszystkie instancje o zamknięcie sprawy dzięki ułaskawieniu. Bez skutku. Ale się nie poddał. Ostatnie ojcowskie prośby pochodzą z 1996 r.

Wpadka: Vogel zaczął się ubiegać o obywatelstwo szwajcarskie. Złożył stosowny wniosek. Pod koniec 1998 r. Szwajcarzy znów zaczęli go sprawdzać i wystąpili z oficjalnym zapytaniem o karalność delikwenta - do władz polskich.

- Dlatego w Polsce się o mnie upomniano - uważa Peter Vogel.

Zatrzymano go w czerwcu 1999 r. w Szwajcarii, strona polska złożyła wniosek o ekstradycję. Od razu chciał jechać. Rodzina szukała adwokata. Ktoś polecił Andrzeja Sandomierskiego:

- Powiedział: mowy nie ma, bym występował bezpośrednio do prezydenta o ułaskawienie. Złożymy wniosek do sądu. I tak się stało.

Notatki

Ułaskawienie Vogla załatwiono błyskawicznie.

- Wielki ukłon dla polskiego ministerstwa sprawiedliwości. Wniosek o ułaskawienie szedł przez 3 instancje zaledwie 3 tygodnie.

Według jednego z wysokich urzędników ówczesnego wymiaru sprawiedliwości: choć dokumenty ułaskawieniowe były zatwierdzone, to czy dziś, czy za tydzień zostaną ogłoszone nikomu nie robiło wówczas różnicy. Dla Vogla ważna była każda godzina. Z opresji miała go wybawić szwajcarska partnerka, która - bez jego wiedzy - zaczęła urządzać karczemne awantury w poszukiwaniu Petera. Nawiedzała ministerstwo, sąd, prokuraturę:

- Zobaczyli zrozpaczoną Szwajcarkę, która duka coś po polsku i pewnie się zlitowali. Rzeczywiście przyspieszono nieco administracyjny tok sprawy.

Cały ten zgiełk kosztował go drugie osobiste nieszczęście. Partnerka odeszła.

- To była bezpośrednia osobista cena tej całej tragedii - znów głos mu się łamie.

A rodzice?

- Ojciec po udarze mózgu. Matka - praktycznie niewidoma. Ciężko im było.

Po ułaskawieniu wrócił do Coutts i kontynuował pracę. Oficjalnie: poza najbliższymi Vogla nikt nie wiedział o wydarzeniach z 1999 r. Bank też. Nieoficjalnie: o wszystkim wiedziało wąskie grono dziennikarzy.

Grube nici

Afera wokół ułaskawień podpisanych przez Aleksandra Kwaśniewskiego - według Vogla mocno napompowany balon. W jego opinii, przy obowiązującej procedurze ułaskawienia, szuka się głównie haków na administrację prezydencką. W związku z tym zwrócił się do prokuratury apelacyjnej w Katowicach, że jest gotów zeznawać na ten temat w Bernie w polskiej ambasadzie:

- Zależało mi, by wykazać, że nie mam nic do ukrycia. Propozycję złożyłem 30 grudnia 2005 r. W rozmowie telefonicznej z prokuratorem Zbigniewem Pustelnikiem usłyszałem, że chcą się spotkać. Miną rok i pies z kulawą nogą się mną nie interesował.

Tymczasem wtargnięto do mieszkania jego matki i splądrowano jego dom w Piasecznie.

- Pięć osób z ABW i prokuratury najechało 88-letnią, niedołężną osobę. O szóstej rano z łomotem do drzwi. Zarekwirowano prywatną korespondencję z ostatnich 20 lat między mną i rodzicami, dokumenty rodzinne ojca, zdjęcia z Wigilii itd. Do tego wzięli całą dokumentację mojej sprawy z 1971 r. Po roku wszytko oddano, bo niby nieprzydatne dla śledztwa. Granda szyta grubymi nićmi i tyle - ucina wkurzony.

Furia

Według Petera Vogla informacje, które do niedawna pojawiały się w polskiej prasie na jego temat, pochodzą z prokuratury. Celowo dorabia się do nich epitety: "kasjer lewicy, międzynarodowy agent, bankier mafii paliwowej".

Kolejny papieros. Łyk herbaty.

- Ostatni raz pytam: pokażecie mi jednego polityka, który miał u mnie konto? Odpowiedź pewnie by brzmiała - "na razie nie możemy ujawnić". Bzdura! A co się stanie, jeśli się w końcu wyjaśni, że podczas ułaskawienia Vogla nikt nie wziął w łapę? A kontakty ze służbami? Kurcze pieczone nie ma żadnej teczki. Co robić? A to pewnie tak go utajnili, że nie ma śladu. Sęk w tym, że przed 1989 r. była ubecja i akurat te teczki są. I jak to teraz wyjaśnić społeczeństwu? Nie wierzę, że ktoś powie: panie Vogel przepraszamy - mówi już bardzo rozżalony.

Leszek Goławski, rzecznik prasowy prokuratury apelacyjnej w Katowicach - czyli dementi:

- Z Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach nigdy nie wyciekały informacje. Wszystko, co mogę powiedzieć odnośnie pana Petera Vogla to, że prowadzone jest śledztwo w sprawie jego ułaskawienia i ewentualnych uchybień popełnionych w trakcie tego postępowania. Przesłuchujemy różnych świadków. Prokuratorzy przeglądają archiwa, łącznie z tym, że sięgają do decyzji Rady Państwa z lat 80.

Na bębnie

W latach 2004-2005 zaczęto się Voglem zajmować w sposób szczególny - podsłuch na telefonie, stała obserwacja, drobiazgowa kontrola na granicy. W żargonie organów ścigania mówi się: był -na bębnie?:

- Mogło się to wiązać z prowadzoną już sprawą Dochnala - domyśla się śledzony.

Gdy się zorientował, wysłał do polskiej prokuratury informację, że sprawa leży w gestii jurysdykcji szwajcarskiej. Usłyszał: "jak będziemy coś chcieli, to się zgłosimy". I dalej był trzepany. Pisał zażalenia. Na próżno. Jesienią 2005 r. jeździło za nim osiem samochodów po dwóch w środku - codziennie. Wchodzono po cichu do jego domu pod Warszawą i robiono kipisz. W końcu ktoś mu powiedział, że sprawę Dochnala prowadzi mjr Wojciech Barański z ABW w Łodzi. Zadzwonił, zaproponował spotkanie. W październiku umarł mu ojciec, akurat musiał przyjechać na pogrzeb. Według bankiera rozmowę nagrano, choć była nieformalna:

- Opisałem system weryfikacji klientów w moim banku na przykładzie szeroko wówczas komentowanym w prasie. Efekt? Dzisiaj się pisze, że ujawniłem konto klienta Coutts. Paranoja.

W grudniu 2005 r. gruchnęło. Gazety się rozpisały o "kasjerze lewicy". Vogel zadzwonił do Barańskiego z pretensjami:

- Ktoś to wszystko musiał przecież sprowokować. Wyjechałem na niego ostro. Zaskoczył mnie, bo był bardziej wkurzony ode mnie.

Co na to major Barański? Rutynowo:

- Nic nie mogę powiedzieć. Nie ma mnie w łódzkiej delegaturze. Co prawda firma ta sama, lecz zupełnie inna funkcja.

Nagła śmierć

Rozstanie z bankiem Coutts nastąpiło 31 grudnia 2004 r. Jak podkreśla bankier: w myśl litery prawa. Pożegnany z pełnymi honorami. Wersja polska: wyleciał przez Dochnala.

- Bujda na resorach. Mój szef odszedł dwa lata wcześniej do innego banku. Próbował mnie ściągnąć. Przejście miało sens, pod warunkiem że zabiorę ze sobą cały zespół. Po uzgodnieniu sprawy z największymi klientami, we wrześniu 2004 złożyliśmy wymówienia. Potem wybuchła sprawa Dochnala - tłumaczy Vogel.

W połowie października wiceprezes na wypowiedzeniu wziął kilka miesięcy zaległego urlopu i już nie wrócił do Coutts. Od 1 stycznia 2005 r. pracował w banku EFG. Zabrał ze sobą wszystkich klientów?

Tajemnica bankowa.

A potem spotkała go nagła śmierć zawodowa. Po wspomnianym grudniowym skandalu prasowym Bank EFG rozstał się z nim w dwa dni. Na otarcie łez dostał odprawę i cześć pieśni. W zamkniętym środowisku finansistów szwajcarskich poszedł chyr o "kasjerze polskiej lewicy" - i było po Voglu.

Po długim namyśle Vogel z adwokatem doszli do wniosku, że nie będą się szlajać po sądach. Wpadli na koncept, by spotkać się z kimś i spróbować opowiedzieć wszystko z innego punktu widzenia. Bankier wcale się nie łudzi, że to mu w czymś pomoże:

- Czy ktoś w to uwierzy? To inna sprawa. Tyle się na mój temat napisało z wykorzystaniem jednego źródła. Może teraz kogoś zainteresuje wersja wydarzeń głównego antybohatera tej całej historii?

W natarciu

Podpisane przez kierownika wydziału konsularnego Marcina Króla wezwanie do ambasady polskiej w Bernie dostał 8 stycznia 2007 r. W charakterze świadka w sprawie karnej: 48/05 dotyczącej ułaskawienia Vogla

- Czytam dalej i własnym oczom nie wierzę, bo przesłuchanie ma dotyczyć też spraw: 50/05, 51/05, 52/05 i 54/05 - czysto Dochnalowych - woła oburzony bankier.

Próba przesłuchania go w Bernie omal nie skończyła się skandalem międzynarodowym. Polscy prokuratorzy już ponoć mieli bilety w kieszeni, zabukowane hotele. Nie przewidzieli, że Vogel z wezwaniem pójdzie do Petera Hüniga, prokuratora Kantonu Zurych - tego samego, który prowadzi szwajcarskie - sprawy Dochnalowe i przez którego był dwukrotnie jako świadek przesłuchiwany. Zrobiła się gruba afera, bo chęć przesłuchania Vogla w Szwajcarii w sprawie Dochnala, to nie tylko ingerencja w suwerenność tego kraju, ale też złamanie protokołu dyplomatycznego. Koniec końców przesłuchanie w Bernie nie odbyło się. Polscy śledczy nawiązali kontakt z Voglem, dotyczący złożenia zeznań. Jednak znowu chcieli wypytywać nie tylko o ułaskawienie, ale także o Dochnala. Poirytowany bankier znów się udał do Hüniga. Ten - w drodze wyjątku - postanowił przesłuchać Petera Vogla jeszcze raz - w obecności polskich prokuratorów na okoliczność "spraw Dochnalowych'. Inne kwestie - związane z Voglem - polecił roztrząsać Polakom poza Szwajcarią.

Bankier zaproponował Wiedeń lub Berlin, z katowickiej prokuratury przyszła sugestia, by spotkać się w Bratysławie. Vogel na to przystał.

Pokaz dyskrecji

Czy gdyby nie było sprawy Dochnala, to nagłośnienie działalności Vogla w bankowości prywatnej, zrujnowałoby mu życie zawodowe?

- Jest stara zasada: pieniądz lubi ciszę - kwituje to pytanie bankier.

I przytacza autentyczną historię z 1992/1993 r., która się wydarzyła niestety w banku Coutts. Pewien Szwajcar, który rozpoczynał działalność na rynku Europy Wschodniej udzielił nieszczęśliwie wywiadu Gazecie Bankowej. Nie znal polskich realiów. Opisując zasady private banking i profile typowych klientów, rzucił chyba z 10 nazwisk osób, które pasowałyby do takiego profilu. Na tej bazie powstała oficjalna lista klientów banku. Pojawiły się na niej takie tuzy, jak: Kulczyk, Krauze, Gudzowaty. Facet wyleciał. Był to niejaki Thomas Hürlimann, pracownik Coutts Bank w latach 1989-1996. Czy Peter Vogel go zna? Znów nabiera wody w usta. Szkoda, bo ponoć to Hürlimann wprowadził Marka Dochnala do Coutts.

- Tacy ludzie jak pan ciągle są w Polsce ? prawda?

- Kilku.

- Krążą wśród polityków?

Cisza.

- Gdyby politycy SLD się uparli, to mogliby ukuć bajkę pt. "Kasjer prawicy"?

Cisza.

- Czego się pan boi?

- Ja? Toż to prokuratura katowicka utrzymuje, że obawiam się o życie.

Nie ma pytań

Przesłuchanie Vogla przez Polaków doszło do skutku 2 kwietnia 2007 r. On, czterech prokuratorów i konsul. Co zeznał? Czy rzeczywiście odwiedził Aleksandra Kwaśniewskiego tuż przed swoim ułaskawieniem?

- Od razu wniosłem o utajnienie faktu przesłuchania i jego treści. Efekt: publikacja w mediach o przesłuchaniu i jego przebiegu. A co do prezydenta, to zawsze mówiłem jasno: w latach 1994-1998 byłem kilka razy w pałacu prezydenckim jako reprezentant telekomu na rozmowach z doradcami ds. ekonomicznych. Nie poznałem nigdy prezydenta Kwaśniewskiego. Ile można jeszcze?

Drugie przesłuchanie Vogla w tym roku odbyło się 26 kwietnia w Zurychu - w biurze prokuratury szwajcarskiej. Dopuszczono do niego trzech prokuratorów polskich i tłumaczkę. Prokurator szwajcarski zapowiedział, będzie trwało dwie godziny. Trwało pięć. Nasi prosili o zgodę na pytania dodatkowe, wykorzystujące odpowiedzi bankiera. Ten niewiele może zdradzić:

- W kilku przypadkach Hünig kategorycznie odmawiał. Na koniec usłyszałem, że nie mają do mnie więcej pytań. I - ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - 17 maja na adres mojej mamy w Polsce przyszło wezwanie w sprawach Dochnalowych do Polski. Zakres pytań - wciąż te same numery spraw.

Na wszelki wypadek

Vogel lubuje się w grach logicznych podczas rozmowy. Co rusz podkreśla:

- Rozmawiajmy o faktach.

Zapytany o różnicę między prawdą a stanem faktycznym, przewrotnie odpowiada:

- Wyjątek potwierdza regułę.

I ten przenikliwy wzrok, i tekst na do widzenia, że nie powiedział ostatniego słowa.

O co mu znowu chodzi?

- Nie mam wątpliwości wystąpiłem w roli mięsa armatniego. I tyle - gryzie się w język

- Podając dłoń, szeptem:

- Najpierw była próba dealu, nie wyszło i mnie zniszczyli. Kanonada medialna miała mnie przede wszystkim przedstawić jako niewiarygodnego człowieka...

A na odchodne rzuca przez ramię:

- Nie, żebym był strachliwy, ale przezorny. Moje przypuszczenia, pewne wydarzenia, nazwiska, ciągi zdarzeń spisałem bardzo szczegółowo i zdeponowałem u szwajcarskiego adwokata. Tak na wszelki wypadek gdyby mój samochód zamiast pojechać do przodu, poleciał do góry.

Ewidentnie gdzieś głęboko w nim żyje coś, co nie daje mu żyć. Przecież stare przysłowie mówi: - Człowiek ścigany za zabójstwo ucieka aż do grobu: niech go nie zatrzymują!?

Wojciech Surmacz

Puls Biznesu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »