Kierunek Mars - planeta dla koneserów
Ziemia stała się dla człowieka za mała, energetycznie wyeksploatowana i nudna. Księżyc już dawno został zdobyty, a romantyczne zapatrzenie w gwiazdy osiągnęło swoje granice. Które z ciał niebieskich będzie następne? Czemu służą śmiałe plany kosmicznych podbojów?
Po wylądowaniu na Księżycu w 1969 r. Neil Armstrong powiedział: "To mały krok dla człowieka, ale wielki dla ludzkości". Z pewnością stworzył tę frazę zanim wystartowała rakieta i powtarzał ją niczym mantrę milion razy przed epokowym lądowaniem na Srebrnym Globie. Gdyby mu się to nie udało, ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych - Richard Nixon miał zawczasu przygotowaną pełną patosu mowę pogrzebową.
Na szczęście dla kosmonautów i ku chwale USA, choć Armstrong przez wielu jest nadal wyszydzany, że z wrażenia zająknął się i pomylił mówiąc: "To mały krok dla ludzkości, jeden gigantyczny krok dla ludzkości", misja Apollo 11 zakończyła się pełnym sukcesem. Maszyny przetrwały, kosmonauci umocowali amerykańską flagę, zebrali kilkadziesiąt kilo księżycowych skał, po czym wrócili do domu.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Tyle kosztuje lot i życie na Czerwonej Planecie
Patrząc z perspektywy niemal półwiecza można zaryzykować stwierdzenie, że "mały wielki krok" skurczył się albo przynajmniej nabrał innego znaczenia.
Dziś jasne wydaje się, że podbój Księżyca miał charakter przede wszystkim polityczny. Księżycowe skały zostały poddane szczegółowej analizie naukowej, ale również stanowiły znakomity "propagandowy prezent" podczas każdej znaczącej podróży dyplomatycznej mężów stanu USA.
Po gwiezdnej inwazji nikt już nie miał wątpliwości, że Amerykanie są naprawdę "do przodu", a kolejnym wyzwaniem dla kosmicznych zdobywców będzie Mars. W tym kierunku poruszamy się nadal maleńkimi kroczkami, choć coraz częściej słyszy się o wielkim przełomie.
Pomijając zimnowojenne mocarstwowe "odgrażanie", Mars, z racji względnie bliskiego położenia od Ziemi (czwarta według oddalenia od Słońca planeta w Układzie Słonecznym), od dawien dawna był przedmiotem uważnej obserwacji. Jego ruchy śledzili zarówno starożytni Egipcjanie, Babilończycy, Persowie jak i... Chińczycy.
Agresywny, czerwony kolor planety został uznany za złowieszczy żywioł ognia, a jego pojawienie się na nieboskłonie astrologowie interpretowali jako zapowiedź konfliktu zbrojnego, stąd też najbardziej popularna nazwa planety odnosi się do staroitalskiego boga wojny. W XIX wieku rozdzielczość teleskopów pozwoliła astronomom odrzucić "wróżenie z fusów" na rzecz o wiele precyzyjniejszej wizji i analizy.
Jednym z pierwszych, którzy rzetelnie "rzucili" okiem na Marsa (korzystając z teleskopu długości 22 cm), był Włoch Giovanni Schiaparelli. Dzięki swoim spostrzeżeniom mógł wykonać pierwszą mapę Czerwonej Planety, która natychmiast owiana została nimbem sensacji, jako że Schiaparelli zaznaczył na niej struktury analogiczne do ziemskich rzek, które nazwał kanałami.
Wbrew jego woli doprowadziło to do wielu mniej lub bardziej naukowych spekulacji, które sugerowały, że Mars jest planetą zamieszkałą przez inteligentne istoty, które są w stanie budować olbrzymiej wielkości kanały służące żegludze, tudzież celom melioracyjnym.
Na początku XX wieku w powszechnej opinii Mars stał się planetą, na której żyje obca, wysoce rozwinięta cywilizacja. Teorie dotyczące Marsjan wsparł słynny wówczas wynalazca Nicola Tesla, który twierdził, że poprzez swoje odbiorniki radiowe dostaje marsjańskie komunikaty. Nikt nie mógł ich niestety odczytać, bo nie znalazł się na Ziemi ani jeden uczony władający kosmicznym językiem.
Z pewnością najbardziej spektakularnym w historii kontaktem III stopnia, kulminującym "marsjańską gorączkę", był radiowy happening Orsona Wellesa, którego zaprezentowana jako relacja na żywo w 1938 r. adaptacja książki "Wojna światów", wywołała wśród słuchaczy stacji CBS wybuch zbiorowej paniki.
GALERIA: Mars w obiektywie Curiosity
Jednak dopiero prawdziwe wojny, które wstrząsnęły rzeczywistością XX-wiecznego świata przyczyniły się do błyskawicznego rozwoju technologicznego i realnego zbliżenia Ziemi do Marsa. Należy tutaj wspomnieć o utalentowanym naziście - Wernherze von Braun (naczelnym projektancie rakiet balistycznych A-4), który w 1945 r., ratując skórę przed surowym sądem wojennym, zdecydował się na służbę naukową w Ameryce, stając się w niedalekiej przyszłości jednym z głównodowodzących NASA i ojcem sukcesu rakiety Saturn V, dzięki której amerykańscy kosmonauci wylądowali na księżycu.
Po tych wydarzeniach, podróż na Marsa wydała się wykonalna, czego wyrazem stały się kolejne projekty wyprawy.
Autorem jednego z nich był rzeczony Wernher von Braun. "Das Marsprojekt" (z 1952 r.) przewidywał trzyletnią podróż siedemdziesięcioosobowej załogi dziesięcioma statkami kosmicznymi. Parę lat później w odpowiedzi na sowiecki projekt (MPK), Amerykanie stworzyli udoskonaloną, ekonomiczną wersję pomysłu von Brauna zakładając tym razem dwunastoosobową załogę i zaledwie dwa statki kosmiczne. Losy wszystkich projektów nie są znane, lecz wiadomo, że na przestrzeni tych wszystkich lat każdy kolejny był coraz bardziej doskonały i jego przygotowanie pochłaniało coraz więcej pieniędzy, co w końcu uniemożliwiało ich realizację.
Obecnie wyścig zbrojeń oficjalnie mamy za sobą, a głównym motorem decyzji o podbojach kosmicznych zdają się być mechanizmy ekonomiczne. Po licznych ekspedycjach, dzięki satelitom, lądownikom, orbiterom i wreszcie łazikom, wiemy dziś o Marsie całkiem sporo. Jesteśmy już pewni, że spośród wszystkich planet w Układzie Słonecznym Mars pod wieloma względami jest najbardziej zbliżony do warunków ziemskich - są tam podobne pory roku (w zimie -87 °C, a w lecie do -5 °C), są doliny, góry, pustynie pełne kamieni lub lodu.
Dzięki misji Mars Global Surveyor (trwającej na przestrzeni lat 1996-2006) znamy w detalach topografię tej planety, jej składniki mineralne oraz właściwości pola magnetycznego. Każdy, kto chciałby udać się w podróż palcem po mapie, może skorzystać z usługi Google Mars i przykładowo wspiąć się na najwyższą w Układzie Słonecznym górę, która znajduje się na Marsie - Olympus Mons.
Na początku marca br. łazik Curiosity (najbardziej zaawansowane technologicznie mobilne laboratorium na świecie), który został wysłany na Marsa, aby zbadać możliwość życia na obcej planecie, dostarczył dowodów, że w skałach znajdują się wodór, tlen, siarka, węgiel i fosfor. Pomimo dogodnych życiowych warunków objawiających się w składzie chemicznym martwych skał, żadna z dotychczasowych misji nie wykazała, że jakakolwiek forma życia zasiedlała tereny Czerwonej Planety.
Wieloletnie spekulacje podsycane sensacyjnymi, ale wciąż wątpliwymi odkryciami, ma definitywnie rozstrzygnąć międzynarodowy projekt ExoMars, w który zaangażowane są Rosja, Europa i Stany Zjednoczone. Łazik, który pojawi się na Marsie w 2018 r. wedle zapewnień entuzjastów z NASA, ESA i Roskosmos odpowie nam na wszystkie pytania.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Powierzchnia Marsa mogła zostać "wybielona"
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Ziemskie bakterie kluczem do tajemnicy życia na Marsie
Nie zmienia to faktu, że załogowa misja na Marsa wciąż pozostaje tajemnicą, choć każdy kolejny prezydent Stanów Zjednoczonych, czy Rosji zapewnia, że są tuż, tuż... Niewątpliwie obecność człowieka na tej odległej od 55 do 400 mln kilometrów od Ziemi planecie znacznie ułatwiłoby pracę, której istotną częścią jest pytanie o istnienie pozaziemskich organizmów żywych, ale dużo ważniejsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się zagadnienie organizacji nieziemskiego przemysłu.
Wiadomo już, że jednym ze skarbów występujących na Czerwonej Planecie jest deuter - izotop wodoru, który jest świetnym paliwem reaktorów termojądrowych i jednym z kluczowych surowców we współczesnej energetyce. Niejako w ramach treningu międzyplanetarnego biznesu NASA planuje wysłać na Księżyc statek kosmiczny Orion w celu wydobycia izotopu helu. Projekt realizowany od 2004 roku w ramach programu eksploracji kosmosu o wdzięcznej nazwie Wizja Eksploracji Kosmosu, miałby sprawdzić się w podróży załogowej na Księżyc, a przed końcem lat trzydziestych XXI wieku dotrzeć na Marsa. Wedle aktualnych obliczeń cała podróż, łącznie z powrotem na Ziemię, miałaby trwać 3-4 lata.
Wersją znacznie bardziej ekonomiczną, nawiązującą do projektów von Brauna, jest amerykański projekt Mars Direct, który zakłada wysłanie w podróż załogi w rakietach klasy Saturn V. Lider tego projektu - Robert Zubrin wciąż udoskonala swój pomysł kolonizacji Marsa, tworząc eksperymentalne bazy kosmiczne na Wyspach Devon w Kanadzie, które następnie miałyby być budowane na czwartej planecie od Słońca.
Inną, najbardziej ekstremalną wizją kolonizacji tej planety wydaje się holenderski, w pełni komercyjny projekt Mars One, który zakłada wysłanie kosmonautów-ochotników z biletem w jedną stronę. Wszystko, co konieczne do życia miałoby być produkowane na miejscu, dzięki wykorzystaniu lokalnych surowców. Wśród promotorów tej idei są Gerard Blaauw - szef Holenderskiego Towarzystwa Kosmicznego, profesor Gerard Hooft, który jest noblistą z fizyki w 1999 roku oraz twórca Big Brothera - Paul Römer, który przekonał pozostałych do tego, żeby monitoring stacji kolonizatorów sprzedać telewizji. Marsjańskie reality show miałoby pomóc w uzyskaniu części środków potrzebnych na realizację misji i ewentualny transport elementów niezbędnych do rozbudowy kolonii, czyli procesu terraformacji powierzchni planety (stworzenia warunków zbliżonych do ziemskich), co z pewnością trwałoby setki lat.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Lot na Marsa, ale tylko w jedną stronę
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Rekrutacja chętnych do zamieszkania na Marsie rusza w lipcu
Najbliższą realizacji wizję podróży w okolice Marsa roztoczył niedawno przed światem amerykański milioner - Denis Tito, który zasłynął z tego, że stał się pierwszym kosmicznym turystą (dzięki uprzejmości rosyjskiej agencji kosmicznej odbył lot na orbitę okołoziemską na pokładzie Sojuza w 2003 r.).
Tito wraz z grupą zaprzyjaźnionych biznesmenów założył fundację Inspiracja Mars, której statutowym celem jest realizacja kosmicznego lotu na początku 2018 r. W zakres projektu, którego wstępny budżet wynosi miliard dolarów, wchodzi konstrukcja specjalnej rakiety przeznaczonej do kameralnej podróży przewidzianej tylko dla dwuosobowej załogi.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Milioner chce dolecieć do Marsa w 2018 roku
Według wstępnych założeń Dragon, jak ma się nazywać przyszła rakieta, miałby przetransportować na Czerwoną Planetę udane małżeństwo w wieku średnim, które ma już za sobą fazę reprodukcyjną, nie boi się ryzyka związanego z silnym promieniowaniem i będzie w stanie wytrzymać podróż trwającą ok. 500 dni. Wiadomo, że staż małżeński na takich dystansach jest cenniejszy, niż doświadczenie niejednego kosmonauty. Małżeństwu będzie dane jedynie podziwianie marsjańskich pejzaży z wysokości orbity, później czeka ich równie długa i jakże romantyczna trasa powrotna na Ziemię.
Cele poznawcze wszystkich podróży na Marsa w każdej z wymienionych wersji wydają się ograniczone i ściśle sformatowane. Eksploracja kosmosu okazuje się czystym biznesem, który, żeby przyniósł wymierne zyski, wymaga kosmicznych inwestycji. W kontekście międzyplanetarnej turystyki, czy kolonizacji na pewno znajdą się ludzie, którzy gotowi będą zapłacić ogromne pieniądze, żeby odbyć wiekopomną podróż na Czerwoną Planetę, a wielu z nich bez wahania zdecyduje się na emigrację.
Z drugiej strony, oglądając zdjęcia z Marsa przedstawiające pustynną samotnię, nad którą wiszą na pocieszenie dwa księżyce i równocześnie przypominając sobie przygody kolonizatorów, choćby tych, którzy karczowali amazońską dżunglę, równie dobrze odechciewa się płacić za taką przygodę nawet złamanego centa.
Michał Mądracki