KNF planuje nową regulację dla banków. Ma służyć zwiększeniu bezpieczeństwa
Komisja Nadzoru Finansowego planuje wprowadzić nową regulację, która ma spowodować, że polskie banki nie powtórzą katastrofy Silicon Valley Bank w USA. Kredyty hipoteczne na 20-30 lat trzeba będzie finansować ze sprzedaży długoterminowych obligacji, czyli listów zastawnych, a nie z depozytów, które mogą w każdej chwili uciec.
- Z fazy dyskutowania o długich pasywach trzeba przejść do fazy wykonania - powiedział podczas seminarium "Ryzyko i regulacje w sektorze bankowym" zorganizowanym przez Europejski Kongres Finansowy przewodniczący KNF Jacek Jastrzębski.
- Nowy wymóg pokazujemy publicznie po raz pierwszy. Ma służyć zwiększeniu bezpieczeństwa sektora bankowego (...) Polskie banki musza lepiej zarządzać ryzykiem stopy (procentowej) i w połączeniu z nim ryzykiem płynności - powiedział Kamil Liberadzki, profesor SGH i dyrektor w KNF, prezentując podczas seminarium projekt nowej regulacji.
Czemu mają służyć nowe przepisy? Są bardzo ważne, bo wiadomo, że banki nie mogą udzielić więcej kredytów niż mają na to finansowania. A finansują kredyty ze swoich zobowiązań - depozytów oraz różnego rodzaju pożyczek. Depozyty są zresztą też swego rodzaju pożyczką od klientów, tylk że na bardzo krótki termin. Poza nimi banki finansują kredyty innymi pożyczkami - są to fundusze pozyskane od innych banków albo na przykład z emisji obligacji.
Jak sytuacja w polskich bankach wygląda teraz? Włosy stają na głowie dęba. Bank udziela kredytu hipotecznego, powiedzmy 300 tys. zł na 30 lat i finansuje ten kredyt z depozytów, które mogą być wypłacone dosłownie w każdej chwili, bo w każdej chwili klient może iść do banku i zażądać swoich pieniędzy. Ba, nie musi nawet tam iść, tylko złożyć zlecenie przez Internet. A bank z kolei nie może powiedzieć kredytobiorcy - sorry, wprawdzie pożyczyłem ci na 30 lat, ale mam kłopoty, więc musisz mi wszystko oddać natychmiast.
Taka sytuacja fachowo nazywa się niedopasowaniem terminów zapadalności aktywów i pasywów. Zapadalność aktywów, czyli m.in. kredytów, a zwłaszcza hipotecznych, kończy się za wiele lat. A pasywa, czyli depozyty, mogą zostać wypłacone z dnia na dzień. Żeby było bezpiecznie, trzeba lepiej dopasować jedno do drugiego. Można albo przestać udzielać kredytów na wiele lat, albo wydłużyć terminy zapadalności pasywów. I taki jest właśnie cel zapowiadanej przez KNF regulacji.
Niedopasowanie terminów zapadalności aktywów i pasywów było właśnie jednym z powodów marcowego upadku Silicon Valley Bank w USA. Kilkadziesiąt miliardów dolarów depozytów uciekło w ciągu dwóch dni, a po stronie aktywów bank miał w przeważającej części obligacje o przeciętnym terminie zapadalności ok. 6 lat. Jeśli dodamy do tego gwałtowny spadek cen obligacji spowodowany podwyżkami stóp procentowych i straty poniesione na ich sprzedaży, to mamy przepis na kryzys, który może dotknąć każdy bank.
Spokojnie, w Polsce jest - na razie - bezpiecznie. Dlaczego taki scenariusz jest u nas mało prawdopodobny? Bo banki uginają się pod nadmiarem depozytów, a popytu na kredyt nie ma. Nawet w największych bankach wskaźnik kredytów do depozytów spadł już poniżej 80 proc., a przeciętne w skali sektora jest to już poniżej 70 proc. Kilka lat temu było to ponad 100 proc.
- W bankach jest teraz więcej depozytów niż kredytów, dlatego uważa się, że ryzyka płynności nie ma (...) Nie mamy ryzyka "runu na banki" jak w USA, ale patrzymy na 10-15 lat do przodu - powiedział Leszek Pawłowicz, profesor bankowości, koordynator Europejskiego Kongresu Finansowego.
Pewien znany polski bankowiec, który pracował kiedyś w City wspomina, jak wracał do domu jesienną nocą (bankowcy w City pracowali do nocy) 2007 roku, pieszo (z oszczędności) i zobaczył długą na setki metrów kolejkę ludzi stojących na ulicy. Prowadziła do oddziału brytyjskiego banku Northern Rock, specjalizującego się w udzielaniu kredytów hipotecznych. Oddział miał być otwarty następnego dnia rano, a ludzie czekali przez noc, by wypłacić swoje depozyty. W 2023 roku kryzys bankowy wygląda inaczej. Depozyt można wycofać jednym kliknięciem, bez stania w kolejce. Tak właśnie zrobili deponenci SVB.
Polskie banki mają wysoką płynność mierzoną także obowiązującą w prawie normą LCR. Określa ona ile bank powinien mieć płynnych aktywów (np. gotówka, bony banku centralnego, rządowe obligacje), żeby je szybko sprzedać i pokryć z tego odpływ depozytów trwający aż 30 dni. Norma LCR nie zauważyła jednak, że depozyty terminowe mogą - w przypadku paniki - zostać wycofane znacznie wcześniej, nawet gdyby groziły za to kary umowne. Aktywa "płynne", jak obligacje rządowe, mogą natomiast okazać się całkowicie niepłynne, jak stało się to w przypadku SVB. W świetle tych zdarzeń wprowadzone niespełna 10 lat temu regulacje stały się anachroniczne.
To wyzwanie dla europejskiego nadzoru, tym bardziej, że Europejski Bank Centralny wycofuje ukierunkowane dłuższe operacje refinansujące (TLTRO), które pozwalały bankom strefy euro uzyskać tani kredyt z EBC, a przy tym gwarantujące im płynność. Europejski Urząd Nadzoru Bankowego już wydał opinię, że obligacje zabezpieczone będą ważnym instrumentem pozwalający utrzymać płynność europejskiego rynku bankowego.
Choć polskie banki mają niski wskaźnik kredytów do depozytów i wysoką płynność LCR, gdy miną mroczne czasy popyt na kredyt wróci. Stanie przed nimi z powrotem problem, na który eksperci EKF wskazują od co najmniej kilkunastu lat: terminy pasywów są niedopasowane do terminów aktywów. Trzeba coś z tym zrobić, tym bardziej, że w innych krajach już 200 lat temu wymyślono rozwiązania jak finansować kredyty hipoteczne. Chodzi tu o listy zastawne. Co to takiego?
Listy zastawne to obligacje zabezpieczone kredytami hipotecznymi, a w rzeczywistości ich spłatami. Bank mający portfel kredytów hipotecznych wybiera z nich te o wysokiej jakości, czyli niskim ryzyku, przenosi je do banku hipotecznego, a ten następnie na określoną pulę wartości spłat w danym okresie, pomniejszoną o pewien odsetek tworzący margines dla mogących się pojawić ryzyk, może wyemitować obligacje. Zasada jest taka, że nawet jeśli bank upadnie, listy zastawne wyłączone zostają z masy upadłościowej, bo spłata kredytów trwa dalej. Dzięki temu listy zastawne emitowane przez dany bank mają znacznie wyższe oceny wiarygodności kredytowej niż sam bank i jego niezabezpieczone obligacje.
Listy zastawne, czyli obligacje zabezpieczone albo covered bonds w niektórych krajach stanowią podstawę do udzielania kredytów hipotecznych. I tak np. w Niemczech na ok. 1,7 bln euro kredytów hipotecznych wyemitowano 250 mld euro listów zastawnych. Największymi emitentami listów zastawnych są banki duńskie, gdzie kredyty hipoteczne są udzielane niemal wyłącznie w oparciu o emisje listów. W Polsce na ok. 500 mld zł kredytów hipotecznych listy zastawne mają wartość ok. 20 mld zł.
Nowa regulacja KNF przewiduje wprowadzenie wskaźnika WFD, który pokazuje jaki odsetek udzielonych przez bank kredytów mieszkaniowych "pokryty" jest długoterminowymi pasywami. Do nich zalicza się nadwyżkę funduszy własnych banku ponad wymóg nadzoru wraz z domiarami, wyemitowane przez bank obligacje, w tym także obligacje MREL, którego minimum banki muszą spełnić do końca tego roku, oraz listy zastawne. WFD zostałby wprowadzony w kilku fazach, żeby bankom dać czas na przeprowadzenie emisji.
Jak by wyglądało to teraz? Kamil Liberadzki przedstawił obliczenia, że siedem banków, które udzieliły 75 proc. wszystkich kredytów mieszkaniowych, miałoby obecnie średnio wskaźnik WFD 21,3 proc., a biorą pod uwagę, że mają w tym roku spełnić obowiązek MREL - byłoby to 25,9 proc. Ale różnice w tej grupie banków są bardzo duże.
- Są (w tej grupie) banki, które mają rażąco niski wskaźnik, są banki, które nie maja nadwyżki kapitałowej - powiedział Kamil Liberadzki.
I dodał, ze gdyby wskaźnik miał obowiązywać w wersji "łagodnej" siedem banków musiałoby dokonać 14,5 mld zł emisji długoterminowych pasywów, a w wersji "twardej" - 137 mld zł. I tu pojawia się najważniejsze pytanie - czy rynek krajowy byłby w stanie wchłonąć takie emisje. Bank PKO BP na początku roku wyemitował obligacje MREL lecz w euro, bo w kraju nie byłoby wystarczającego popytu.
- W tej chwili już tylko 40 proc. emisji jest plasowanych w Polsce, a 60 proc. za granicą - powiedział Kamil Liberadzki.
W tej sytuacji szansą byłoby przyjęcie w Polsce euro. W przeciwnym wypadku banki muszą słono płacić nie tylko za emisje zagraniczne, ale także za zabezpieczenie ryzyka kursowego. Ale gdyby go nie zabezpieczały, mogłyby wyjść na tym tak, jak frankowicze na swoich kredytach.
Rafał Kozłowski z firmy doradczej McKinsey widzi możliwości popytu na listy zastawne w Polsce ze strony towarzystw funduszy inwestycyjnych, OFE i pracowniczych programów kapitałowych. Ale - zdaniem ekspertów - bardzo ważne byłoby umożliwienie inwestorom detalicznym kupowanie listów zastawnych. Musiałyby one mieć odpowiednio niski nominał. W Danii detaliczne listy zastawne mają nominał odpowiadający 600 zł. W Polsce jeden papier nie powinien mieć większej wartości niż 1 tys. zł.
Pomoc w stworzeniu rynku dla inwestorów detalicznych deklaruje Giełda Papierów Wartościowych. Miałaby to być elektroniczna platforma na rynku Catalyst.
- Jesteśmy w dużej mierze gotowi, potrzebne jest zapewnienie płynności - powiedziała wiceprezes GPW Izabela Olszewska.
Zapewnieniem płynności powinien zająć się animator rynku. Kto będzie takim animatorem - tego jeszcze nie wiemy. To w tej chwili najsłabsze ogniwo w koncepcji, która polski rynek finansowy może zmienić w dużo bardziej bezpieczny i dać korzyści inwestorom indywidualnym w postaci nowego, bezpiecznego sposobu gromadzenia oszczędności.
Jacek Ramotowski