Korki w portach. Firmy zamawiają na zapas, by mieć czym handlować
Kryzys logistyczny wciąż daje się we znaki. Detaliści zamawiają z wyprzedzeniem i na zapas, co pogarsza sytuację, powodując kolejne zatory transportowe. Chcą zapewnić sobie odpowiednią ilość towaru na czas przedświątecznych zakupów. Na rynku jest nerwowo, tym bardziej, że na problemy z transportem nałożył się jeszcze kryzys energetyczny, który ogranicza zdolności produkcyjne firm, w tym z Azji. Mogą pojawić się ograniczenia w dostępności niektórych produktów.
Wydawałoby się, że wynalezienie szczepionek zakończy długą i żmudną walkę z wirusem. Nic bardziej mylnego. Skutki pandemii odczuwalne są do dziś. Transport morski borykał się przez ostatnich kilkanaście miesięcy z wieloma problemami. Zakłócenia w handlu wywoływały zamknięcia niektórych portów, w tym również tych największych, ze względu na ogniska koronawirusa. W efekcie ruch w pozostałych portach zagęszczał się, tworzyły się długie kolejki. Do tego doszła blokada Kanału Sueskiego w marcu tego roku. Następstwa tego zdarzenia odczuwalne były na rynkach jeszcze bardzo długo po odblokowaniu tej trasy.
Obserwowane w tym roku popandemiczne ożywienie nastręczyło kolejnych problemów. Wszyscy zaczęli realizować zwiększone zamówienia - na surowce, półprodukty, wreszcie na gotowe towary. Znów okazało się, że porty nie nadążają z obsługą ruchu. Ceny frachtu poszybowały do niespotykanych poziomów. To jednak nie odstraszyło zamawiających. Czas oczekiwania na dostawy bardzo się wydłużył, w wielu miejscach na świecie brakowało towarów.
We wrześniu tego roku firma RBC Elements przeprowadziła badanie, z którego wynika, że aż 77 proc. głównych portów objętych monitoringiem miało problemy z terminową obsługą kontenerowców. Z informacji pojawiających się na rynkach wynika, że średni czas oczekiwania na wpłynięcie do portu wynosi ponad jedenaście dni w porównaniu z około ośmioma dniami w kwietniu, a każdy dzień kosztuje linię żeglugową około 150 tys. dol. To przekłada się na stawki frachtu.
Niektóre duże firmy, jak np. Ikea, zdecydowały się na zakup kontenerów i wyczarterowanie statków, by samodzielnie transportować towary. Duże zamówienia posypały się do firm zajmujących się frachtem lotniczym. Ponownie zwrócono się też w kierunku transportu kołowego i szynowego. Okazało się jednak, że i tu pojawiają się kolejne bariery - powodzie i brak kierowców ciężarówek.
Jakby tego było mało, rozpętał się kryzys energetyczny. Niedobory energii sprawiły, że część zakładów produkcyjnych, w tym w Azji, ogranicza działalność, co przekłada się na dostępność towarów w różnych branżach.
Wszystko to pogłębiło niepokoje na rynkach. Widać nerwowe reakcje, tym bardziej, że zbliża się gorący czas świątecznych zakupów. Detaliści nie chcą zostać bez towaru w miesiącach największej aktywności handlowej, zamawiają więc na zapas. To nakręca popyt i powoduje, że wzmożony ruch w transporcie się utrzymuje.
Cytowany przez CNBC Jonathan Savoir, dyrektor generalny firmy Quincus zajmującej się technologią łańcucha dostaw, ocenia, że w ten sposób tworzy się błędne koło. By sprostać zamówieniom, firmy pracują na zwiększonych obrotach, sprowadzają więcej surowców i półproduktów, a później wysyłają gotowy produkt do odbiorców. Wszystko to powoduje jeszcze większe dociążenie transportu, w tym morskiego. - Zamówienia na surowce, części składowe i wyroby gotowe są teraz składane wcześniej niż zwykle, co wydłuża kolejkę - potwierdza firma RBC Wealth Management. I dodaje że wąskie gardła nie znikną z dnia na dzień.
Obecna sytuacja może też przekładać się na dalsze problemy w przyszłości - trzeba się liczyć z tym, że nastąpi zniekształcenie prognoz popytu. W pewnym momencie zamówienia wyhamują i może się okazać, że producenci zostaną z niesprzedanym towarem. Na razie jednak gorączka zakupów trwa w najlepsze, wszyscy przygotowują się na sezon świąteczny i robią wszystko, by na czas maksymalnie zapełnić półki sklepowe.
Monika Borkowska