Kryzys urodzeń to kryzys gospodarki
Zasoby ludzkie to największy atut każdego z państw, które rywalizują o tytuł tego najbardziej rozwiniętego. Technologiczna przewaga czy zasoby surowców nie wystarczą, bo bez nowych pracowników nie da się utrzymać tempa wzrostu. W przypadku Polski problem z dzietnością z roku na rok się pogłębia, a nie wygląda na to, by coś miało się poprawić.
"Liczba urodzeń spada dramatycznie. Trzeba mieć świadomość, że w okresie powojennym, między rokiem 1946 a 1960, był w Polsce ogromny wyż, w czasie którego rodziło się rocznie średnio około 700 tys. dzieci. Dzisiaj rodzi się około 350 tys. dzieci" - mówiła wiceminister rodziny Barbara Socha w połowie 2022 roku. Podobnych, alarmistycznych doniesień o kryzysie demograficznym jest więcej, pojawiły się np. po publikacji Narodowego Spisu Powszechnego 2021.
Ostatni "dobry" rok to 1988, gdy w kraju zapewniono tzw. zastępowalność pokoleń (gwarantuje to odpowiednio wysoki współczynnik dzietności). Później było tylko gorzej, ale zwykle pojawiały się bardziej palące kwestie do rozwiązania, więc o problemach z pojawianiem się nowych Polek i Polaków na krótko zapominano. Niesłusznie, bo mniej urodzeń - i to na taką skalę, jak w Polsce - to niebezpieczeństwa dla gospodarki i systemu emerytalnego. Nie ma przesady w ocenie, że prędzej czy później odczujemy to wszyscy. Jednocześnie trudno szukać pociechy w tym, że z fatalnymi wskaźnikami dotyczącymi dzietności zmaga się spora część krajów rozwiniętych.
W sierpniu 2022 r. w skali globu doszło do sytuacji dotąd niespotykanej - pisał na łamach "Financial Times" Ian Goldin z Uniwersytetu Oksfordzkiego. Pierwszy raz w historii, na świecie było więcej ludzi w wieku powyżej 65 lat niż tych poniżej pięciu lat. "Emerytów jest więcej niż dzieci w stale rosnącej liczbie państw, w tym Wielkiej Brytanii, Japonii i większości Europy. Do 2030 r. będzie miliard ludzi 65+, z czego ponad 200 mln powyżej 80. roku życia" - wyliczał Goldin.
Tak się złożyło, że Stary Kontynent coraz bardziej zasługuje na swoje miano. O tym, że "Europa się starzeje" słyszał już chyba każdy. Nie każdy jednak zdaje sobie sprawę, że w tej konkurencji przoduje Polska. Według Eurostatu w 2060 r. współczynnik obciążenia demograficznego osobami starszymi wyniesie nad Wisłą 62,5 proc. (wyższy będzie mieć tylko Łotwa). Oznacza to, że będziemy się szybko starzeć, a na jedną osobę w wieku 65+ przypadnie 1,6 osoby w wieku 15-64 lata. Wspomniany współczynnik służy do prezentowania struktury społeczeństwa: przelicza się np. ile osób w wieku produkcyjnym (18+ do 60/65+) przypada na osoby w wieku nieprodukcyjnym (0-17 lat to wiek przedprodukcyjny, 60/65+ - poprodukcyjny). Ewentualnie wylicza się np. stosunek liczby osób starszych (65+) do reszty społeczeństwa.
Także dane GUS nie przynoszą dobrych wieści, bo z luźnych szacunków po Narodowym Spisie Powszechnym z 2021 r. wynika, że od 2011 r. ubyło nas ponad 475 tys., maleje też liczba urodzeń. Pod koniec 2020 r. ponad 9,8 mln mieszkańców Polski stanowiły osoby w wieku 60 lat i więcej, a więc ponad 25 proc. ogółu. Tylko w mniej niż dekadę - w roku 2030, takich osób będzie 10,8 mln, a w 2050 r. - 13,7 mln (a więc osoby 60+ będą stanowiły około 40 proc. ogółu kraju). Nie można w tej sytuacji "winić" wyłącznie mniejszej liczby urodzeń - z roku na rok wydłuża się też średnia długość życia (w ciągu ostatnich lat dla mężczyzn wydłużyło się o ponad 6 lat, dla kobiet - o 5).
Powyższa wyliczanka ma na celu pokazanie skali problemu, z którym mierzyć się będzie praktycznie każda europejska gospodarka. Sprawa jest na tyle poważna, że Komisja Europejska w swoich priorytetach na lata 2019-2024, umieściła walkę ze skutkami zmian demograficznych. W podjęciu zdecydowanych działań przeszkodziła na pewno pandemia koronawirusa, a teraz robi to także kryzys energetyczny. Starzenie się społeczeństw pozostaje jednak problemem przede wszystkim gospodarczym - należy pamiętać, że im więcej osób w wieku poprodukcyjnym, tym większe jest obciążenie systemów: emerytalnego oraz ochrony zdrowia.
Według prognoz ZUS Fundusz Ubezpieczeń Społecznych w latach 2023-2027 będzie deficytowy, a więc trzeba będzie do niego wysyłać więcej pieniędzy, które nie będą pochodzić ze składek etc. W najlepszym wariancie w 2023 r. w FUS zabraknie prawie 55 mld zł, a pesymistyczne prognozy mówią o kwocie o 50 proc. większej. Z każdym rokiem, z każdym rocznikiem, który przejdzie na emeryturę, koszty obsługi systemu będą rosły. W 2027 r. mogą już wynieść ponad 143 mld złotych. Przed 2022 r. system emerytalny i polską gospodarkę ratował napływ migrantów - głównie z Ukrainy.
Nie tylko zajmowali oni dotychczas nieobsadzone miejsca pracy, ale ponieważ odprowadzali składki, zasilali też dodatkowo FUS. Za kilka dekad nie tylko będzie trzeba ująć ich wśród beneficjentów (w końcu płacili składki), ale również do ogólnej liczby emerytów doliczyć kolejne miliony osób. W takiej sytuacji nie ma też dobrego rozwiązania - wysokie składki mogą skłaniać do ucieczki poza system lub będą wymagały państwowej interwencji, o obniżeniu emerytur nie wspominając.
Struktura wiekowa populacji ma i będzie mieć wpływ także na wydatki Narodowego Funduszu Zdrowia. Z danych za 2021 r. wynika, że najczęściej z leczenia korzystają najmłodsi (0-4 lata) oraz najstarsi (grupy od 60 do 74 lat) obywatele kraju. Choćby podział na grupy wiekowe pokazuje, że nadmiar osób w wieku poprodukcyjnym, przy niewielkiej liczbie osób pracujących, mógłby uderzyć w system ochrony zdrowia w kraju.
Od dnia narodzin do około 20. roku życia spada średnia wartość refundacji na pacjenta, a po 24-25 roku życia ten wskaźnik zaczyna rosnąć. Rekordowa średnia jest dla osób 75-79 lat, a najwyższe wartości przyjmuje po 50-54 roku życia. Odpowiedzialność za finansowanie systemu ochrony zdrowia, w którym coraz większą część stanowić będą osoby korzystające z niego z większą intensywnością, spadnie na młodsze, mniej liczne pokolenia. Przełoży się to na pewno na wysokość składek, a więc na zarobki netto, co może prowadzić do kolejnych dysproporcji.
Taka mieszanka - przy malejącej liczbie urodzeń, a więc zmniejszającej się przyszłej sile roboczej - jest dla gospodarki wybuchowa. Poza obciążeniami dla systemu emerytalno-zdrowotnego, nie można pomijać również skutków demograficznego dołka dla siły nabywczej, przemysłu i możliwości rozwoju gospodarczego kraju.
Prosto relację gospodarki z dzietnością opisuje Małgorzata Wesołowska z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie w publikacji "Społeczeństwo starzejące się jako wyzwanie dla ekonomii". Skutki mniejszej dzietności to "zmniejszenie tempa wzrostu PKB, głównie z powodu zmniejszenia się liczby osób pracujących. To z kolei spowoduje spadek liczby gospodarstw domowych młodych, które część swoich bieżących dochodów przeznaczają na oszczędności. Zmniejszenie się oszczędności krajowych skutkuje zmniejszeniem inwestycji, co realnie przyczynia się do obniżenia tempa wzrostu PKB" - podsumowuje Wesołowska.
Państwa, którym w tej chwili prognozuje się świetlaną przyszłość, nie są technologicznymi liderami, o ich pozycji nie ma też decydować wyłącznie dostęp do surowców. Przede wszystkim już teraz mają duże zasoby ludzkie (wynikające z wysokiej dzietności) i wiele wskazuje na to, że jeszcze je powiększą. Z raportu PWC, zawierającego prognozy na 2050 r., wynika, że za niecałe trzy dekady nie będziemy się zastanawiać, czy liderem światowej gospodarki są Chiny, czy USA. Nie dość, że Pekin będzie na czele, to tuż za nim uplasują się nie Stany Zjednoczone, a Indie.
Jakby tego było mało, Unia Europejska ma odpowiadać za mniej niż 10 proc. światowego PKB, a miejsca w czołowej dziesiątce lub dwudziestce gospodarek globu stracić mają Wielka Brytania, Francja oraz Włochy, a na ich miejsce wskoczą Turcja, Meksyk czy Wietnam. To tylko prognozy, a każde z tych państw musi spełnić mnóstwo innych warunków - poza posiadaniem ogromnej siły roboczej - by rzucić wyzwanie rozwiniętym gospodarkom. Na razie jednak muszą pomyśleć, jak w ogóle podejść do sprawy przyrostu naturalnego.
Ludwik Krakowiak
Specjalizuje się w tematyce IT i technologii w biznesie
Zobacz również: