Kryzysy to chleb powszedni światowej gospodarki
Obecne lamenty nad ekonomicznymi perspektywami kilku państw Unii i USA mają dobrze zakorzenione podstawy w błędach i beztrosce rządów oraz prywatnego kapitału. Nie są to ani pierwsze, ani największe, ani też ostatnie błędy rządów, przedsiębiorców i konsumentów. Kryzys to zjawisko dość w dziejach pospolite.
W erze nowożytnej świat przeżywał błogie chwile jedynie przez dwie dekady przed I wojną światową, kiedy to najdostojniej rządził "złoty standard", a także w latach 2003 - 2007. Pozostałe lata od XIX wieku to czasy ekonomicznych niepokojów i finansowych kryzysów.
Profesorowie Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff ("This Time Is Different: A Panoramic View Of Eight Centuries Of Financial Crises, NBER", Working Paper 13882, marzec 2008 r.) wyróżniają, począwszy od roku 1800, pięć okresów, w których bardzo duża liczba państw znajdowała się w stanie niewypłacalności lub restrukturyzacji. Tak było w czasie wojen napoleońskich, w latach 1820-1840, kiedy bez pieniędzy była połowa państw ówczesnego świata, w tym wszystkie państwa Ameryki Łacińskiej, czy w okresie 1870-1890 (w szczycie prawie 40 proc. państw w stanie niemal śmiertelnej zapaści lub tuż po zapaści). W XX wieku są to lata Wielkiego Kryzysu i po nim oraz dekady lat 80. i 90., gdy nad przepaścią balansowały coraz to różne kraje z bardzo licznej grupy emerging markets. W naszej części świata była to np. Rosja, czy Węgry.
Po analizie wielkiej liczby najróżniejszych danych statystycznych dotyczących 66 państw ze wszystkich kontynentów para tych znamienitych uczonych wyciąga wniosek, że seryjne niewypłacalności państw są w naszym świecie normą, a długość ich międzynarodowych fal, czyli odstęp między bałwanami, mierzy się w latach, a najdłużej w dekadach. To znaczy, że trudno nie zetknąć się w swym życiu z bankructwem jakiegoś państwa. Profesorostwo radzą więc myśleć o przyszłości z ugruntowanym przekonaniem, że po jednej lub najwyżej dwóch dekadach spokoju nadejdzie nieuchronnie jakiś kryzys finansowy. Jeśli zatem świat cieszy się niekiedy ciszą, to jest to tylko cisza przed burzą.
W największy dół finansowy za dobrej jeszcze zbiorowej pamięci świat wpadł zaraz po II wojnie światowej. W stanie niewypłacalności lub okresie restrukturyzacji po ustaleniu nowych terminów spłat rządowych długów były państwa wytwarzające prawie 40 proc. ówczesnego globalnego produktu brutto. Oczywista przyczyna to straty, zniszczenia i długi wojenne. Mniej dostrzegalny powód to skutki "czarnego czwartku" z października 1929 roku, które wygasły na dobre dopiero w początkach lat 50. minionego stulecia. Podobnie było z czasami napoleońskimi. Mały cesarz narobił bigosu, który porównać można ze skutkami kryzysu finansowego z lat 80. XX wieku, a przecież kudy gospodarce początku XIX wieku do ekonomicznej potęgi świata sprzed lat raptem trzydziestu.
Bez wątpienia zatem pożogi wojenne są niezawodnym detonatorem kryzysów finansowych. Inne zapalniki to ruchy cen towarów masowych (commodities), stopy procentowe w państwach stanowiących najważniejsze centra ekonomiczne oraz głębokie wahania nastrojów inwestorów, których zachowań przewidzieć nie sposób. Istnieją także zasobowe przyczyny kryzysów. Gwałtowny napływ kapitału był od 1800 roku, a nawet wcześniej, częstym poprzednikiem kryzysów finansowych w skali państw, regionów i całego świata.
W ogólniejszej konkluzji Reinhart i Rogoff potwierdzają obserwacje wielu innych ekonomistów, że szczyty i dołki w cyklach cenowych towarów masowych wydają się być przednimi oznakami szczytów i dołków cyklu napływów kapitału, a dołek kapitałowy wiąże się najczęściej z początkiem sezonu na wielkie kłopoty wywoływane zadłużeniem państw.
Wprawdzie kryzysy bankowe to nie to samo co niewypłacalność państw, ale wiele mają ze sobą wspólnego. Warto zatem odnotować ku pamięci, że także międzynarodowe kryzysy bankowe łączą się zbiegiem okoliczności z okresami bardzo wysokiej mobilności kapitału.
Reinhart i Rogoff naliczyli od 1800 do 1945 roku 127 przykładów niewypłacalności państw trwających przeciętnie (mediana) sześć lat. Przez 60 następnych lat, do 2006 roku było ich już 169. Kryzysy mnożą się zatem coraz intensywniej. Kiepska to pociecha, że trwają krócej - w okresie po II wojnie mediana wyniosła trzy lata.
W najgorszym razie brak możliwości spłaty długu zewnętrznego prowadził do utraty suwerenności. Około 75 lat temu zdarzyło się w samym sercu zachodniej cywilizacji, że Nowa Fundlandia, wówczas niezależne brytyjskie dominium, nie była w stanie zaspokoić wierzycieli, ogłosiła upadłość i w konsekwencji stała się kolejną prowincją Kanady. Przyczyna bezpośrednia to pożyczki zaciągnięte przez rząd na budowę kolei przecinającej wyspę oraz na utrzymanie pułku wysłanego do Europy na Wielką Wojnę. Potem przyszedł Wielki Kryzys. W 1933 r. zadłużenie dominium przekroczyło 100 mln dolarów, przy dochodzie narodowym w wysokości ok. 30 mln dolarów. Same odsetki pochłaniały prawie dwie trzecie budżetu, którego deficyt wynosił 3,5 mln dolarów, a więc ponad 10 proc. PKB. Nie powiódł się plan sprzedaży Kanadzie Labradoru...
Zadumę nad niepoprawnością rodzaju ludzkiego wywołuje komentarz szefa królewskiej komisji dla zaprowadzenia w Nowej Fundlandii porządku - lorda Amulree, znanego także jako sir William McKenzie:
"Dwanaście lat okresu 1920-1932, kiedy to w żadnym z tych lat nie zdołano zbilansować budżetu, charakteryzowało się odpływem środków publicznych na skalę tyleż rujnującą, co bezprecedensową i wzmacnianą przez stały dopływ dopraszających się swego pożyczkodawców. Dopatrywano się nowej ery rozwoju przemysłowego, łatwego pieniądza, zyskownych więzi z kontynentem amerykańskim i w mniemaniu pragnienia te częściowo się spełniły. W dobie przemożnego optymizmu uważano, że zasoby Skarbu są nieograniczone. Dług publiczny wyspy narastający stopniowo przez ponad stulecie, nagle bardziej niż podwoił się w ciągu krótkich 12 lat. Aktywa zostały roztrwonione przez rozrzutną administrację, ludność została skłoniona do akceptacji błędnych standardów, a kraj utonął w marnotrawstwie i ekstrawagancji..."
Jest też smakowity przykład z ciepłych krajów. To Egipt. Bez wchodzenia, w bardzo zresztą intrygujące, szczegóły było tak: rządzący Egiptem od 1863 roku wicekról Ismail Pasza usilnie pragnął wyzwolić się spod ciążącej krajowi kurateli europejskich potęg. Rozwijał np. rolnictwo i przemysł tekstylny służący uszlachetnianiu prześwietnej egipskiej bawełny szczyptą wartości dodanej.
Ismail Pasza modernizował kraj, wszedł do spółki dla budowy Kanału Sueskiego, prowadził wojny. Większość wydatków pokrywał jednak pożyczonymi pieniędzmi. Przez jakiś czas los mu sprzyjał. Amerykańskie plantacje nie rodziły np. bawełny z powodu wojny domowej. Po jej zakończeniu szybko odzyskały jednak zdolności wytwórcze. Koniec końców ambitny wicekról wpadł w pułapkę długu, który sięgnął w pewnym momencie 100 mln funtów (mierząc udziałem tej sumy w ówczesnym PKB Egiptu było to dzisiejszych funtów jakieś 137 miliardów). Sprzedał udziały w Kanale za marne 4 mln funtów, przerwał gargantuiczne projekty modernizacyjne, zaprzestał wojen, dał Brytyjczykom koncesje na wydobycie ropy, opracował plan zwrotu długów przez 65 lat. Nic to nie dało. W końcu faktyczną władzę zaczęli sprawować w Egipcie Brytyjczycy pospołu z Francuzami.
Mało jest państw, które w erze nowożytnej nie były zmuszone ogłosić niewypłacalności lub negocjować nowych warunków spłaty długów zagranicznych. W Europie są to: Wielka Brytania, Belgia, Dania, Finlandia, Holandia i Norwegia. W Azji: Hongkong, Korea, Malezja, Singapur, Tajwan i Tajlandia. W Afryce oparł się pokusom życia na wielki kredyt jedynie Mauritius, a listę dopełniają zamorscy bogacze: USA, Kanada, Australia i Nowa Zelandia. Dla porządku trzeba jednak dodać, że na krótko przed końcem XX wieku Korea i Tajlandia padłyby trupem, gdyby nie hojne wsparcie MFW.
Po drugiej strony zestawień rekordzistą jest Hiszpania, która była niewypłacalna sześć razy w wiekach wcześniejszych (1557, 1575, 1596, 1607, 1627, 1647) oraz siedem razy w samym wieku XIX. W klasyfikacji łącznej Hiszpanie wyprzedzili wcześniejszych liderów, czyli królów Francji, którzy do Rewolucji Francuskiej poddawali Skarb Dziewicy Orleańskiej aż ośmiokrotnie. Budzi podziw francuska finezja w załatwianiu spraw trudnych. Niemal regułą stały się egzekucje największych rodzimych bankierów i innych pożyczkodawców, gdy państwo przestawało obsługiwać swoje zagraniczne długi. Lud ukuł nawet specjalny termin. Te chirurgiczne operacje na miejscowych krezusach nazywano "upuszczaniem krwi". Następca słynnego Colberta, minister finansów Ludwika XV - opat (abbe) Terray uważał wręcz, że rządy powinny ogłaszać upadłość co jakieś 100 lat, ponieważ służyłoby to przywracaniu równowagi w państwie i gospodarce.
Minister Terray nie był prawdziwym opatem, wystrzyżono mu kiedyś tonsurę, lecz święceń nie otrzymał, więc był to tytuł "honorowy". Nie był również "czarnym ludem", wręcz przeciwnie. W czasie jego krótkich rządów (1770-1775), w wyniku porządków w polityce finansowej i podwyższenia podatków wpływy budżetowe wzrosły z 318 do 377 mln liwrów rocznie, a dochody rozporządzalne (po odjęciu odsetek, czyli kosztów obsługi długu państwowego) ze 169 do 213 mln liwrów. W efekcie deficyt budżetowy spadł:
- z 247 mln w roku 1760, kiedy trwała pierwsza najprawdziwsza wojna światowa prowadzona na paru kontynentach znana jako siedmioletnia (1756-1763) do 180 mln w 1765 roku;
- do 108 mln w 1775 roku;
- i do poniżej 25 mln liwrów w ostatnim roku rządów zakonnika.
Gdyby tylko w Brukseli i Waszyngtonie był dziś jakiś równie dziarski opat do wzięcia...
Spośród niekwestionowanych potęg gospodarczych jedynie USA uniknęły przykrości stawania oko w oko z obcymi wierzycielami i upraszania ich o łaskę, bo taka - dajmy na to - Anglia była bankrutem co najmniej dwukrotnie: w 1340 i 1472 roku (przykra finansowa przypadłość z 1594 roku nie jest do rachunku wliczana, ponieważ nie jest jasne, czy ówczesne kłopoty wywołane były długiem zewnętrznym, czy też wewnętrznym).
Historia powinna nam otwierać oczy na przyszłość, choć nie można budować na niej kategorycznych prognoz i wizji następnych lat. Z tym zastrzeżeniem, warto pamiętać, że według metodologii przyjętej przez Reinhart i Rogoffa Grecja spędziła połowę lat swej niepodległości datowanej na 1829 rok w stanie niewypłacalności państwa lub w okresie ograniczeń związanych z okresami poupadłościowej restrukturyzacji. Źli i mściwi ludzie życzą Grekom powrotu do drachmy. Niech wiedzą zatem, że skończyłoby się źle. Może nie tak źle jak w 1944 roku, ale jednak. Od tegoż roku Grecja dzierży globalny rekord deprecjacji własnej waluty w stosunku do walut wówczas panujących. Dla bardzo ciekawych: było to 337 000 000 000 proc.
Książka Reinhart i Rogoffa została opublikowana w 2008 roku. To istotne, jeśli zacytować fragment jej podsumowania napisany tuż przed bankructwem Lehman Brothers:
"...Panuje dziś pogląd, że zarówno państwa, jak ich pożyczkodawcy wyciągnęli lekcje z popełnionych błędów. Dowodzi się, że dzięki politykom makroekonomicznym zyskującym na jakości wskutek pełniejszych informacji oraz w rezultacie bardziej dyskryminacyjnej postawy pożyczkodawców, świat uniknie najprawdopodobniej fal kolejnych (państwowych) niewypłacalności. W przywoływanej w tym kontekście argumentacji sugerującej, że w przypadku emerging markets "tym razem jest inaczej" uwaga zwracana jest na to, że rządy tych państw polegają bardziej na finansowaniu się długiem wewnętrznym..."
Autorzy przestrzegają jednak, że "świętowanie z tego powodu może okazać się przedwczesne". Pozostać wypadałoby w uznaniu dla ich przenikliwości, gdyby na następnej stronie nie ocenili, że "wśród interesujących przypadków zwracają uwagę Grecja i Hiszpania, które - jak się wydaje - wydobyły się z zaklętego rewiru seryjnych niewypłacalności nie tylko dzięki reformom instytucjonalnym, lecz skorzystały także z unijnej kotwicy". Zdaje się, że dziś jedyna praktyczna nadzieja w tej kotwicy.
Wszystko już było. Dowodem może być też ostatnie zdanie wykorzystanej w tym tekście pracy. Tymi oto słowy rysuje ono bardzo nieszczególny scenariusz: "W szczególności, konkludowanie, że takie państwa jak Węgry, czy Grecja już nigdy nie staną się bankrutami z powodu przynależności do Unii Europejskiej, może się okazać truizmem o bardzo krótkim żywocie". Nie zanosi się więc na to, żeby w konkurencji kryzysów finansowych i bankowych nastąpił koniec historii. To nie argument na lekceważenie dzisiejszych problemów, lecz wołanie o obranie jedynego kierunku prowadzącego w dobrą stronę. Tej, na której byłby świat bez strukturalnych deficytów finansowych.
Jan Cipiur
Autor jest publicystą ekonomicznym, był szefem redakcji serwisów ekonomicznych PAP. Publikuje w internetowym Studiu Opinii.