Kto najwięcej zapłaci za kryzys?
14 września 2008 roku może powoli zaciera się już w pamięci, ale upadek banku Lehman Brothers przez wiele dziesięcioleci będzie budzić grozę jako synonim krachu, końca pewnej epoki. Wielki zjazd na giełdach, a potem początek wielkiej licytacji. Kto da więcej?
Kto dla pokrzepienia inwestorów i załatania gigantycznych dziur w światowym systemie finansowym zalicytuje wyższą stawkę, zaproponuje większy pakiet stymulacyjny. I pytania, czy pozwoli to uspokoić rynki, przywrócić popyt? Z dzisiejszej perspektywy, wydaje się, że był w tym sens, mimo, że efekty nie zawsze i nie wszędzie okazały się pozytywne.
Kryzys nie zaczął się od spektakularnego upadku banku Lehman Brothers. Kłopoty na rynku kredytowym, rynku nieruchomości i spowolnienie gospodarki widać było już wcześniej. Jednak to właśnie to wydarzenie dosłownie zmroziło rynki. System finansowy stanął na krawędzi zapaści. By uchronić ten krwioobieg gospodarki rządy kolejnych państw zaczęły pompować miliardy dolarów.
W zasadzie się udało, choć bilans nie wypada najlepiej. Wchłonięcie tak wiele znaczących instytucji finansowych jak np. Merill Lynch lub Wachovia przez silniejszych konkurentów, bankructwo w ciągu niespełna dwóch lat 170 banków w USA, czy fala nacjonalizacji i przejęć, która przetoczyła się przez europejskie instytucje finansowe to wcale nie największy problem.
Przez kilka miesięcy banki mocno przystopowały zarówno pożyczki międzybankowe i akcję kredytową. Odbiło się to na realnej gospodarce. Wielkie rozdawnictwo trzeba było kontynuować.
Ile rządy wpompowały w swoje gospodarki - tak naprawdę nikt nie wie, bo robiły to tak szybko i na tak wiele sposobów, że nikt nie nadążał z liczeniem. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacował kilka miesięcy temu skalę rządowych wydatków na walkę z kryzysem na 13 bln dol., David Smick, z International Economy Institute oceniał rozmiary rządowej pomocy na 17 bln dol. Daje to 2-2,5 tys. dolarów na głowę każdego mieszkańca globu.
Kilkanaście lat temu ówczesny prezydent Polski Lech Wałęsa przedstawił swój pomysł na ożywienie ledwie wówczas zipiącej polskiej gospodarki: każdy powinien dostać 100 mln zł. Patrząc dziś na politykę fiskalną wszystkich niemal rządów, można pomyśleć, że niekonwencjonalny pomysł trafił do przekonania światowym przywódcom.
Niewielu jednak zobaczyło te rozdawane na prawo i lewo tysiące dolarów, euro czy funtów. Po pierwsze dlatego, że kwoty o których mówimy jak o lekarstwie mającym wyleczyć świat z choroby o nazwie kryzys, albo przynajmniej załagodzić jej skutki, niekoniecznie były w rzeczywistości wpompowywane fizycznie do gospodarki lub do systemu bankowego. Te biliony to suma uchwalonych przez rządy pakietów pomocowych. Ich realizacja to już zupełnie inna sprawa.
Przykładowo w Polsce pakiet antykryzysowy o wartości 91 mld zł został wykorzystany jedynie w niewielkim stopniu i miał przede wszystkim wymiar propagandowy. Trzeba również pamiętać, że znaczną cześć pakietów pomocowych stanowiły np. rządowe gwarancje kredytowe zarówno dla banków, jak i przedsiębiorców - nieco ośmieliły one banki i ożywiły rynek kredytowy, ale rządy nie musiały wykładać wszystkich zapisanych w tych pakietach pieniędzy.
Jeżeli rządy już wydawały pieniądze, to - niestety - przeważnie trafiały one do tych instytucji, które powszechnie były uważane za najbardziej odpowiedzialne za kryzys, czyli do wielkich banków inwestycyjnych. Amerykański rząd wydawał krocie na ratowanie AIG, Goldman Sachs i Morgan Stanley. Wydaje się, że skutecznie, bo większość z banków, które skorzystały z rządowej pomocy skwapliwie zwraca długi (choć najsilniejszą motywacją jest chęć wyrwania się spod rządowej kurateli).
Administracja Baracka Obamy szacuje, że program ratowania banków TARP, na który przeznaczono kwotę 700 mld dol. będzie kosztował w sumie amerykańskich podatników "tylko" około 140 mld dol.
Podobnie wygląda sytuacja w Europie. Europejski Bank Centralny ściągnął w ostatnich miesiącach z banków ponad 400 mld euro, którymi zasilił je w czasie kryzysu.
Wydatki na ratowanie banków, chociaż z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba wydają się niesprawiedliwe, większość ekonomistów zgodnie uznawała za absolutnie konieczne. Brak wsparcia dla banków mógłby oznaczać paraliż rynków finansowych na długie miesiące, na czym ucierpieli by nie tylko bankierzy, ale i przedsiębiorcy oraz konsumenci. Kolejne bankructwa na wzór Lehman Brothers mogłyby się okazać - chociaż trudno to sobie wyobrazić - dla amerykańskiej, ale i światowej gospodarki znacznie bardziej kosztowne niż setki miliardów dolarów wpompowane w system finansowy.
Znacznie więcej kontrowersji budzą pakiety pomocowe skierowane do realnej gospodarki. Warto przypomnieć, że jej wspomaganie zaczęło się znacznie przed upadkiem Lehman Brothers. Jeszcze na początku 2008 roku administracja poprzedniego prezydenta Busha wprowadziła swój własny plan ratunkowy. W lutym 2008 roku Kongres uchwalił, The Economic Stimulus Act of 2008, zawierający m.in. ulgi podatkowe - przeciętnie około 600 dol. na każdego Amerykanina. Koszty programu szacowano na 152 mld dol. w 2008 roku i 124 mld dol. do 2018 roku. Biuro budżetowe Kongresu oceniło, że spadek dochodów budżetowych wyniesie 114 mld dol. w 2008 roku i 82 mld dol. do 2018 roku. Wówczas wydawało się, że są to astronomiczne i niewyobrażalne kwoty. Wkrótce okazało się, że to był dopiero początek.
Ameryka postawiła na receptę sprawdzoną podczas poprzedniego Wielkiego Kryzysu z lat 30. XX wieku - ożywienie gospodarki przez strumień pieniędzy. Część ekonomistów uważała wprawdzie, że ta kojarzona z Johnem Maynardem Keynesem metoda raczej przedłużyła kryzys niż go złagodziła, ale w panice, jaka wybuchła jesienią 2008 roku wiadomo było, że rządy muszą coś zrobić. A co potrafią robić najlepiej? Wydawać pieniądze.
Barack Obama po objęciu urzędu prezydenta postanowił spełnić swoje przedwyborcze obietnice i zaproponował kolejny pakiet stymulacyjny The American Recovery and Reinvestment Act of 2009. Biuro Budżetowe Kongresu oceniło wstępnie, że ta ustawa do końca 2018 roku będzie kosztować amerykańskiego podatnika 787 mld dol., potem jednak zweryfikowało wyliczenia i teraz ocenia się koszt tej ustawy na 860 mld dol. (z odsetkami nawet 1,3 bln dol.).
Krytycy tej ustawy wskazują, że znaczna część przewidzianych przezeń wydatków ma charakter socjalny i niewiele wspólnego z pobudzeniem gospodarki.
Noblista z 2004 roku Edward C. Prescott nie pozostawia złudzeń odnośnie do pakietu Obamy. - To był pakiet depresyjny, a nie stymulacyjny. To naukowy fakt, że rozrzutność rządu schładza gospodarkę. Czy kiedy gospodarstwo domowe ma problemy finansowe, większe wydatki czynią je zamożniejszym? Ten sam mechanizm, który działa w gospodarstwach domowych, stosuje się do społeczeństwa jako całości. Pakiety stymulacyjne trzeba jakoś sfinansować i ostatecznie pieniądze te będą pochodziły z podatków. A gdy ludzie spodziewają się podwyżki podatków, działa to depresyjnie na gospodarkę - mówił w wywiadzie dla "Parkietu".
Ameryka nie była oczywiście wyjątkiem. Chiny wpompowały w swoją gospodarkę około 600 mld dol. zaniepokojone spadkiem eksportu, który dla tej rodzącej się potęgi jest kwestią życia lub śmierci. Także kraje europejskie zaczęły opracowywać swoje programy ratowania banków i wspomagania gospodarki asygnując na nie dziesiątki miliardów euro.
Niemiecki program wspomagania gospodarki opracowany tuż po upadku Lehmann Brothers opiewał na 500 mld euro. Sprawiedliwie trzeba jednak przyznać, że 80 proc. tej kwoty to nie była żywa gotówka lecz gwarancje kredytowe dla banków.
Jeszcze większe były programy brytyjskie opiewające na prawie 600 mld euro. Największe banki i kasy oszczędnościowe miały być dokapitalizowane 50 mld funtów. Bank of England, w ramach swojego planu poprawy płynności finansowej miał wpompować na rynek finansowy 200 mld funtów. Kolejne 250 mld to rządowe gwarancje dla zobowiązań banków. Rząd brytyjski ogłosił też szacowany na 30 mld funtów plan pomocy dla małych i średnich firm.
Francuzi przeznaczyli na wsparcie banków 360 mld euro, jednak podobnie jak w przypadku Niemiec 80 proc. tej kwoty to gwarancje. Również Rosja pod koniec 2008 roku wyłożyła 86 mld dol. na pomoc swoim bankom.
Co do tego, że strumień pieniędzy musi ugasić finansowy pożar panowała w zasadzie powszechna zgoda. Potem jednak drogi USA i Europy zaczęły się rozchodzić. Po opanowaniu pierwszej fali kryzysu Europa postawiła raczej na zaciskanie pasa, Ameryka zaś gotowa była wydawać kolejne miliardy.
Inflacja, bezrobocie, PKB - zobacz dane z Polski i ze świata w Biznes INTERIA.PL
Rozbieżności było widać na kolejnych szczytach G20 poświęconych walce z kryzysem, gdzie końcowe komunikaty formułowano wedle zasady "wilk syty i owca cała". Dwudziestka zgadzała się na zwiększanie pakietów stymulacyjnych, ale z europejskim zastrzeżeniem - w miarę możliwości i konieczności. Z drugiej strony sugerowały zmniejszanie deficytów budżetowych w najbliższych latach. Dla USA, których deficyt zbliża się do 1,5 bln dol. nie były to miłe perspektywy.
Wstrzemięźliwość Europy jest o tyle zrozumiała, że skuteczność wdrożonych pakietów stymulacyjnych budzi wiele wątpliwości.
Francja, która na pobudzenie realnej gospodarki przeznaczyła 50 mld euro ma teraz bezrobocie na poziomie niemal 10 proc., czyli nieco powyżej unijnej średniej. Dość wspomnieć o Hiszpanii, Łotwie czy Estonii, gdzie wskaźnik przekroczył 20 proc.
Podobna sytuacja na rynku pracy panuje zresztą również w Stanach Zjednoczonych, które w latach 2008-09 straciły 8,3 mln miejsc pracy, a do połowy 2010 r. odzyskały niespełna milion, mimo wydania znacznie większych kwot niż w Europie. Wielu ekonomistów twierdzi, że nieefektywnie. Stworzenie jednego miejsca pracy ze środków prywatnych kosztuje przeciętnie 314 tys. dolarów - a ze środków stymulacyjnych już około 1,2 mln dolarów.
Eksperci uważają, że napływ środków publicznych z pakietu stymulacyjnego wypycha kapitał wcześniej kierowany do małych firm sektora prywatnego, w których powstaje najwięcej nowych miejsc pracy.
Wciąż wysokie bezrobocie stawia pod znakiem zapytania tempo ożywienia gospodarczego w USA. Pozbawieni pracy ludzie nie zasilają budżetu podatkami, mniej też kupują, co dla opartej na konsumpcji gospodarki amerykańskiej jest sporym problemem. Widać to zresztą na rynku nieruchomości, z którym administracja prezydencka wiązała spore nadzieje na ożywienie - w sierpniu nabywców znalazło zaledwie 288 tys. nowych domów (w skali 12-miesięcznej). To drugi najgorszy wynik od stycznia 1963 roku.
Główny ekonomista agencji ratingowej Moody's Mark Zandi, a teraz również jeden z ekonomistów Białego Domu oraz profesor uniwersytetu Princeton i były wiceszef Fed Alan Blinder sporządzili analizę, z której wynika, że bez wpompowania miliardów w gospodarkę byłoby znacznie gorzej. - Gdyby administracja prezydenta Baracka Obamy nie wprowadziła pakietu stymulacyjnego, w Ameryce byłaby deflacja, bez pracy byłoby o 8,5 mln więcej ludzi niż teraz, a roczne PKB byłoby niższe o 11proc. Pakiet nie rozwiązał wszystkich problemów, ale pomógł gospodarce przejść przez najgorszy etap kryzysu - twierdzi Mark Zandi.
Zapewne. Sęk jednak w tym, że Europa i USA coraz bardziej różnią się co do oceny kierunków działań, które umożliwiłyby ostateczne pożegnanie z kryzysem.
Najmodniejszy teraz ekonomista Paul Krugman twierdzi, że rządy nie tylko nie powinny ograniczać programów stymulacyjnych, ale znacznie je zwiększać. Dlatego niepokoją go europejskie plany oszczędnościowe. - Jeśli Niemcy wydadzą mniej o 80 mld euro, będzie to odczuwalne także w krajach sąsiedzkich. Kurs konsolidacyjny Niemiec tłumi koniunkturę nie tylko u nich samych, ale hamuje również wzrost w innych państwach - mówił w wywiadzie dla dziennika "Handelsblatt".
A Niemcy są teraz liderem oszczędności - już udało im się utrzymać deficyt budżetowy na poziomie 3 proc. i planują dalsze oszczędności - 80 mld euro w ciągu trzech najbliższych lat. W 2016 roku nasz zachodni sąsiad chce mieć już zbilansowany budżet. Także Brytyjczycy, po szaleństwie dodrukowania funtów za czasów premiera Gordona Browna, wzięli się za zaciskanie pasa i do 2016 roku chcą oszczędzić 150 mld funtów.
Skąd nagle ten zapał do oszczędzania? Chodzi o widmo spirali zadłużeniowej, na którą zwraca uwagę coraz więcej ekonomistów. Według analityków Standard& Poor's, dług 49 najpotężniejszych krajów świata wzrośnie w ciągu najbliższych 40 lat o 245 proc. Ich zdaniem dług publiczny w Japonii wyniesie 750 proc. PKB, a w Holandii 590 proc. Według prognozy OECD z listopada, dług publiczny krajów najbardziej uprzemysłowionych wzrośnie do 114 proc. PKB w roku 2014. W ciągu najbliższych pięciu lat przekroczy on w Stanach Zjednoczonych 100 proc. PKB, natomiast w Japonii zwiększy się do 200 proc. PKB w ciągu kolejnych trzech lat.
Amerykańskie Kongresowe Biuro Budżetowe szacuje natomiast, że za 10 lat USA będzie musiało pożyczyć 722 mld dol. na samą obsługę długu. Coraz bardziej zaniepokojony rosnącym zadłużeniem jest Ben Bernanke, prezes Rezerwy Federalnej. - Zbliżamy się do ściany. Możemy uniknąć katastrofy poprzez stopniowe zaciskanie pasa albo przeżyjemy prawdziwy szok - powiedział niedawno. Ale jednocześnie zapowiada kolejne kroki mające wspierać słabo radzącą sobie gospodarkę, a polegające w dużej mierze na drukowaniu pieniędzy.
Argumentem za nieskutecznością programów pomocowych może być przykład Japonii, która od dwóch dekad stara się potężnymi zastrzykami pieniędzy pobudzić swoją gospodarkę. Bez większego powodzenia. W latach 90. XX w. Kraj Kwitnącej Wiśni wpompował w gospodarkę 1,3 bln dol., bez efektów - Japonia wprawdzie zanotowała wzrost gospodarczy, ale z ligi azjatyckich tygrysów wypadła na dłużej. W ciągu ostatnich dwóch lat na pobudzenie gospodarki przeznaczyła ponad 200 mld dol., na początku października zatwierdzono kolejny pakiet o wartości 60 mld dol. Warto przy tej okazji zauważyć, że w wyniku poprzednich pakietów stabilizacyjnych dług publiczny w Japonii sięgnął 180 proc. PKB.
Może więc nie warto wydawać pieniędzy na próżno? Przykład Irlandii pokazuje, że diagnoza nie jest jednoznaczna. Irlandia, w którą kryzys uderzył szczególnie mocno w pierwszej reakcji wydała wprawdzie fortunę na ratowanie banków (chociaż 12,5 mld euro to w porównaniu z największymi gospodarkami śmieszne pieniądze), ale też mocno zaczęła zaciskać pasa. Można powiedzieć, że w jej przypadku ta strategia zawiodła. Banki dostały za mało by przetrwać i muszą ratować się wyprzedając najcenniejsze aktywa (tak zrobił np. Allied Irish Bank z polskim BZ WBK), ale i to okazało się niewystarczające i państwo, chcąc nie chcąc, musi wyłożyć kolejne miliardy na ratowanie systemu finansowego. Grube miliardy. Skala szacowanej pomocy dla banków to około 50 mld euro.
Ratunek dla jednego tylko banku-zombie, jak Irlandczycy mówią o Anglo-Irish może kosztować w sumie 34 mld euro!. "To jedna piąta PKB Zielonej Wyspy. Oznaczałoby to, że każdy obywatel - włącznie z dziećmi - wyłoży na utrzymanie banku 8095 euro" napisał pod koniec września "Irish Independent".
To oznacza skokowy wzrost i tak wysokiego deficytu budżetowego do niewyobrażalnego jeszcze niedawno poziomu 32 proc. PKB. Analitycy twierdzą, że dług publiczny w ciągu dwóch trzech najbliższych lat przekroczy 100 proc. PKB. Czy to oznacza bankructwo? Niekoniecznie. Irlandczyków ratuje właśnie zaciskanie pasa w okresie kryzysu i stosunkowo odpowiedzialna polityka fiskalna przed upadkiem Lehman Brothers, kiedy Zielona Wyspa redukowała swoje zadłużenie w relacji do PKB. Efekt? Rynki finansowe darzą wciąż Irlandię znacznie większym zaufaniem niż inne kraje w podobnej sytuacji. Tylko w ostatnich miesiącach udane aukcje obligacji rządowych przyniosły budżetowi 20 mld euro. To oczywiście oznacza wzrost zadłużenia, i to poważny, bo inwestorzy żądają oprocentowania na poziomie obligacji greckich, czyli około 6,5 proc., ale w przeciwieństwie do Grecji, Irlandia ma jednak jeszcze szanse na zadłużanie. Rynki finansowe chcą wciąż temu krajowi pożyczać bo uważają, że odda.
Ale jest i druga strona medalu - to co szósty Irlandczyk w wieku produkcyjnym, który nie ma pracy i być może miną całe dziesięciolecia, przez które niedawny celtycki tygrys będzie odbudowywał swoją potęgę, a naród będzie cierpiał niedostatek.
Zwolennicy oszczędności wskazują również na Polskę, która podjęła mniej niż skromne działania antykryzysowe, a jednak pozostała zieloną wyspą na czerwonej mapie europejskiej recesji. Jednak mimo braku wydatków antykryzysowych i my mamy problemy z deficytem budżetowym i rosnącym długiem publicznym, i będziemy musieli przyłączyć się do obozu zwolenników zaciskania pasa.
Oszołomieni setkami miliardów, ba, bilionami dolarów możemy zadać pytanie, czy całe to zamieszanie z astronomicznymi liczbami nas dotyczy. Niestety tak - konsekwencją rosnącego zadłużenia prędzej czy później będzie wyższa inflacja, a więc wyższe stopy procentowe i w konsekwencji droższy kredyt. Trudniejszy dostęp do kapitału oznacza wolniejszy wzrost gospodarczy, a więc mniej miejsc pracy i mniejsze nadzieje na podwyżki.
Miliardy dolarów, które ratowały rynki finansowe przed załamaniem, powoli stają się dla gospodarki balastem. Czy koniecznym? Zwolennicy olbrzymich pakietów stymulacyjnych wskazują na kraje takie jak Włochy, który wydały stosunkowo niewiele na wsparcie sektora bankowego i pobudzenie swojej gospodarki, a teraz są jednym z głównych źródeł obaw o kondycję całej Unii Europejskiej.
Przeciwnicy dowodzą, że biliony dolarów nie ożywiły amerykańskiej gospodarki na tyle, by można było mówić o stabilnym wzroście, a państwowe wsparcie dla firm często jest bezskuteczne - by wspomnieć 25 mld dolarów pożyczki dla General Motors.
Inflacja, bezrobocie, PKB - zobacz dane z Polski i ze świata w Biznes INTERIA.PL
Pewne jest tylko jedno - kryzys dotkliwie poturbował światową gospodarkę i niezależnie od przyjętej strategii walki z recesją dochodzimy do konkluzji, że co się wzięło trzeba prędzej czy później oddać. A więc do zaciskania pasa! Pytanie tylko o ile dziurek.
Adam Sofuł
współpraca Piotr Buczek