Kto surowcami wojuje...
Aż do 1973 r. postrzegano surowce energetyczne jako zwyczajne towary, których sprzedaż warunkuje opłacalność biznesu. Wywołany przez Iran i inne państwa Bliskiego Wschodu kryzys naftowy uświadomił, że surowce mogą być bronią dyplomacji, a o polityce energetycznej należy myśleć w kategoriach bezpieczeństwa państwa.
6 października 1973 r., w dniu żydowskiego święta Jom Kippur, połączone siły Egiptu i Syrii zaatakowały Izrael. Najechały półwysep Synaj i Wzgórza Golan, które pozostawały pod kontrolą Izraela od czasu wojny sześciodniowej w 1967 r. Dwa tygodnie później, pod naciskiem Związku Radzieckiego, prezydent Egiptu Anwar as-Sadat zgodził się na ogłoszenie zawieszenia broni, czym zakończył międzynarodowy kryzys, choć konfliktu na tych terenach nie zażegnano do dziś.
Echa niewielkiego pod względem zakresu terytorialnego konfliktu odczuł cały świat. Po tym jak Stany Zjednoczone wsparły Tel Awiw, wszystkie państwa arabskie poczuły się zaatakowane. Odpowiedziały "bronią naftową" i wstrzymały eksport ropy do Stanów Zjednoczonych i krajów Europy Zachodniej. Wyciągnięte po tym zatargu wnioski na dobre zmieniły gospodarki państw zachodnich.
W ciągu kilku miesięcy baryłka ropy podrożała o 135 proc. Przed stacjami benzynowymi ustawiały się kolejki. Miasta ograniczały ruch kierowców, np. umożliwiały poruszanie się w dni parzyste tylko samochodom, których ostatnia cyfra na tablicy rejestracyjnej jest parzysta albo zabraniały korzystania z aut w niedziele. Na autostradach wprowadzono limity prędkości, które miały zmniejszyć zużycie benzyny. Odwołano rajdy samochodowe. Apelowano o oszczędne ogrzewanie mieszkań. W Wielkiej Brytanii zachęcano, by włączać grzejniki tylko w jednym pokoju. W USA proszono, by zrezygnować z lampek na choinkach. Brzmi znajomo?
Jeśli komuś się wydaje, że to Rosja wpadła na pomysł szantażowania surowcami państw, z którymi aktualnie jej politycznie nie po drodze i wymuszania na nich określonych zachowań, to bardzo się myli. W drugiej połowie XX w. stało się jasne, że nawet państwa do tej pory peryferyjne (np. Arabia Saudyjska), jeśli tylko mają cenne złoża, mogą dyktować warunki większym i potężniejszym politycznie graczom.
Faktem jest natomiast, że Rosja rozwinęła i doprowadziła tę sztukę do perfekcji, gdy po rozpadzie Związku Radzieckiego utraciła status mocarstwa. Nie mając wielkiego znaczenia politycznego, władza w Moskwie zorientowała się pod koniec lat 90., że może postawić na nogi pół Europy Wschodniej, jeśli tylko zakomunikuje, że rozważa zmniejszenie dostaw gazu czy ropy. Nawet jeśli energia nie jest nową bronią atomową, to zręcznie wykorzystane surowce energetyczne mogą być bronią dyplomacji.
Gdy Litwini sprzedawali rafinerię w Możejkach i do wyścigu stanęli kupujący z Polski (PKN Orlen), Kazachstanu oraz Rosji - ta ostania oznajmiła, że od 1 stycznia 2006 r. obetnie dostawy na Litwę. Chciano w ten sposób zastraszyć rząd w Wilnie, ale się nie udało - Możejki kupił Orlen. W tamtym czasie Rosja zapowiedziała też wstrzymanie dostaw gazu do Ukrainy, jeśli ta nie przyjmie nowych, czterokrotnie wyższych stawek (Moskwa oczekiwała 230 dolarów za 1000 metrów sześciennych gazu, Ukraina była gotowa zapłacić 68 dolarów). Władimir Putin przekonywał, że i tak jest wyrozumiały, bo inni odbiorcy płacą więcej i nazwał propozycję przyjaznym gestem pomocy dla "braterskiego narodu ukraińskiego".
Gazowa przepychanka Rosji z Ukrainą wywołała wówczas niepokój w Brukseli, bo przez ukraińskie gazociągi płynęło wtedy 80 proc. rosyjskiego gazu wysyłanego do Niemiec, Włoch, Francji i Austrii. Odbyło się spotkanie przedstawicieli sektorów energetyki 25 państw członkowskich podczas którego omawiano rosyjsko-ukraiński kryzys wokół cen gazu. Państwa doszły do porozumienia, odcięcia udało się uniknąć.
O "konieczności" podniesienia cen Rosja przypomina sobie ilekroć państwo, które uważa za swoją strefę wpływów, próbuje wybić się na samodzielność i wspiera ruchy demokratyczne. Gdy Moskwa zapowiedziała podwyżkę cen gazu dla Gruzji od 1 stycznia 2006 r. (jak widać, był to bardzo pracowity czas dla Gazpromu) - prezydent Michaił Saakaszwili skomentował, że nie będzie to dla jego kraju katastrofą, ale "będzie to z pewnością precedens dla całego świata. Energia nie powinna być instrumentem politycznym".
Gazprom ogłosił, że jest gotów utrzymać dotychczasowe ceny, jeśli Gruzja odda część swojej infrastruktury energetycznej. Czy gdyby rząd w Tbilisi nie odmówił, półtora roku później północnej granicy państwa nie sforsowałyby rosyjskie czołgi, a Gruzja - w wojnie pięciodniowej - nie utraciłaby Abchazji i Osetii Południowej? Rosja niejednokrotnie udowodniła, że nie wolno wierzyć w jej zapewnienia, więc przyjęcie zaproponowanych warunków wcale nie musiało stanowić polisy bezpieczeństwa.
Gruzja w 2006 r. była w sytuacji o tyle dobrej, że mogła kupować gaz od Azerbejdżanu i Rosji (początkowo Stany Zjednoczone groziły poważnymi konsekwencjami, jeśli doszłoby do współpracy z objętym sankcjami Iranem). W dużo gorszym położeniu od lat znajduje się Mołdawia, ostatni prawdziwie rosyjski przyczółek w Europie. Tyle tylko, że i ten przyczółek w pewnym momencie zaczął bardziej inspirować się stylem życia - i sprawowania władzy - raczej Rumunów niż Rosjan i wysłał pierwsze sygnały, że aspiruje do Unii Europejskiej. Droga do tego jeszcze bardzo daleka, bo Mołdawia to najbiedniejszy kraj na kontynencie, przeżarty korupcją i starymi układami, niemniej udało się nawiązać przyjazne relacje z Brukselą i kto wie, co z tego wyniknie.
Na Rosję podziałało to jak płachta na byka, a ponieważ zbliżał się koniec kilkuletniego kontraktu na dostawy gazu - zaoferowała kilkukrotne podniesienie stawek, na co Mołdawia nie mogła przystać. Zmniejszone dostawy poskutkowały wprowadzeniem stanu wyjątkowego, a groźba zimnych grzejników stała się aktualna jak nigdy. Ostatecznie udało się osiągnąć porozumienie, a w międzyczasie solidarność okazały inne państwa, które zaoferowały dostawy błękitnego surowca, wśród nich Polska.
Wybuch wojny w Ukrainie i groźba przeniesienia konfliktu na teren Mołdawii były ostatecznymi argumentami za tym, by raz na zawsze wziąć rozbrat z rosyjskim gazem. Lada dzień Kiszyniów całkowicie zrezygnuje z rosyjskiego surowca i będzie korzystać z gazociągu transbałkańskiego, który przebiega z Rosji przez Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Bułgarię do Turcji. Paradoksalnie w przeszłości był wykorzystywany do tranzytu rosyjskiego gazu na Bałkany i do Turcji. Gazprom zrezygnował z niego po wybudowaniu gazociągu TurkStream przez Morze Czarne do europejskiej części Turcji. Mołdawianie wykorzystają zwolnioną przez Rosjan przepustowość gazociągu.
Przykładów na to, jak bardzo Rosja wykorzystuje swoje surowce jako narzędzie dyscyplinujące albo nawet broń, jest więcej. Takie działania Federacji Rosyjskiej są możliwe dzięki ścisłemu powiązaniu sektora energetycznego z polityką państwa. Od dawna się mówi, że Gazprom to całkiem jawna rosyjska broń, której użycie jest dla Rosji bezpieczne, bo nie spowoduje odwetu militarnego, a co najwyżej przetasowanie w grupie klientów. W krajach demokratycznych przypisanie firmie sprzedającej surowce tak służalczej roli jest nie do pomyślenia, za to w Rosji przez lata doskonale spełniało swoją rolę. Ale czy nadal spełnia?
Gdy Rosja na początku kwietnia 2022 r. zagroziła, że jeśli europejscy klienci nie zaczną płacić za gaz w rublach (co było pogwałceniem zasad wynikających z wieloletnich umów), to muszą się liczyć z odcięciem dostaw, na odbiorcach nie zrobiło to wrażenia. Kilkanaście dni później z dnia na dzień Rosja odcięła Polsce i kilku innym krajom dostawy. Jeśli jednak zakładała, że spowoduje to pielgrzymki premierów, którzy będą prosić o ich przywrócenie, to bardzo się pomyliła. Żadnych negocjacji nie było, a działania te doprowadziły do przyspieszenia procesów uniezależniania się od paliw kopalnych, nie tylko sprowadzanych z Rosji.
To nie pierwszy raz w historii, kiedy użycie surowców jako narzędzia twardej dyplomacji, a mówiąc wprost - straszaka, środka nacisku, wywołuje skutek odwrotny do zamierzonego. Wróćmy do sytuacji z 1973 r., gdy kraje arabskie podniosły ceny eksportowanej ropy i jednocześnie zmniejszyły wolumen sprzedaży. Gdy Amerykanie czy Brytyjczycy uczyli się żyć oszczędniej, przedsiębiorcy przestawili produkcję na towary, które w tych oszczędnościach pomogą. W dekadzie kryzysu naftowego duże samochody, w których lubowali się nie tylko mieszkańcy USA, ale i bogatsi Europejczycy, ustąpiły miejsca niewielkim hatchbackom. Volkswagen Golf wszedł na rynek w 1974 r. i z miejsca stał się jednym z najchętniej kupowanych samochodów. Japońska Toyota również szybko wypuściła niewielkie modele i to był początek budowania jej silnej pozycji na rynku motoryzacyjnym.
Nerwowa reakcja państw Bliskiego Wschodu była także impulsem do daleko idących zmian w polityce energetycznej. Wcześniej panowało przekonanie, że surowce to czysty biznes i kto jest w ich posiadaniu, będzie sprzedawał, bo to się opłaca. Po kryzysie 1973 r. przyszło otrzeźwienie, a z nim wniosek, że to broń gospodarcza, która może zostać użyta bez ostrzeżenia. Państwa Zachodu zaczęły myśleć o energetyce w kategorii bezpieczeństwa i podjęły działania, by możliwie najbardziej uniezależnić się od importu.
Francuzi postawili na energetykę jądrową. Bloki atomowe stawiano tak szybko, że zabrakło czasu nawet na debatę parlamentarną w tej sprawie. Już w marcu 1974 r. - a więc w niespełna pół roku po wybuchu wojny Jom Kippur - rząd ogłosił tzw. plan Messmera (od nazwiska urzędującego premiera). Zakładał on prymat atomu. Do 1985 r. planowano zbudować około 80 elektrowni jądrowych, a do 2000 r. - aż 175. Prace zaczęto niemal od razu. W ciągu 15 lat uruchomiono 56 reaktorów. Na początku lat 80. atom odpowiadał za 80 proc. miksu energetycznego Francji.
Z kolei amerykański prezydent Richard Nixon ogłosił w 1973 r., zaledwie miesiąc po wprowadzeniu embarga naftowego przez kraje OPEC, "Projekt Niezależność". Nakładał on na instytucje publiczne obowiązek podjęcia wszelkich działań, by w ciągu dziesięciu lat osiągnąć niezależność energetyczną. Wyniki były mniej spektakularne niż we Francji, niemniej udało się wybudować kilkadziesiąt reaktorów jądrowych. Duże środki przeznaczono też na badania nad odnawialnymi źródłami energii.
Gdy po kilku latach sytuacja na rynku ropy się uspokoiła i państwa Bliskiego Wschodu wznowiły dostawy, zachodni odbiorcy chętnie wrócili do składania zamówień i zwiększyli import, jednak doświadczenie 1973 r. pokazało, że rozwinięte gospodarki potrafią, w obliczu szantażu, zadziałać szybko i znaleźć sposób na przerwanie kłopotliwej współpracy. W dłuższej perspektywie takie traktowanie surowców - bez względu na to, czy była to ropa, czy gaz - prowadziło do znalezienia alternatywnych dostaw albo rozwijania technologii, które pozwalają na ograniczenie korzystania z surowców energetycznych. Nie bez przyczyny mówi się, że potrzeba jest matką wynalazku. Powinny o tym pamiętać te zasobne w surowce energetyczne państwa, których liderzy uważają, że posiadanie ropy czy gazu daje im prawo do jednostronnych zmian w umowach albo narzucania swoich warunków.
Martyna Kośka
Ekspert rynków Europy Środkowej i Wschodniej; doktoryzuje się z ochrony konsumentów na rynku usług finansowych
Zobacz także: