Kto zyskał na prywatyzacji?

W prywatyzacji prowadzonej w latach transformacji gospodarczej więcej jest pozytywów niż negatywów. Rachunek ekonomiczny prywatyzacji przegrał jednak ze stereotypami. Obecna próba wprowadzenia złotej akcji i obserwatorów w strategicznych spółkach, które mają być sprywatyzowane, nie jest dobrym rozwiązaniem - ocenili podczas dyskusji w "Gazecie Prawnej" byli ministrowie prywatyzacji i skarbu: Aldona Kamela-Sowińska, Wiesław Kaczmarek, Janusz Lewandowski i Emil Wąsacz. Dyskusję prowadził Zbigniew Maciąg, redaktor naczelny "GP".

GP: Mija piętnaście lat transformacji naszej gospodarki, której częścią jest prywatyzacja majątku narodowego. Kto zyskał, a kto stracił na prywatyzacji?

Aldona Kamela-Sowińska: Złota akcja to nie kontrola, nie decyzja, to nie ochrona, to jedynie weto, a każde weto jest niekreatywne, nietwórcze.
Po piętnastu latach prywatyzacji więcej jest jej pozytywów niż negatywów. Za jeden z największych sukcesów uważam zmianę struktury własnościowej w gospodarce. Dzisiaj około 75 proc. produktu krajowego brutto wytwarza sektor prywatny, który zatrudnia już 72-73 proc. osób pracujących w gospodarce narodowej. W handlu, zwłaszcza zagranicznym, udział sektora prywatnego wynosi 80-90 proc. To jest ewidentny sukces, ponieważ zbliżamy się do struktury własnościowej starych krajów Unii Europejskiej. Pozytywnym efektem prywatyzacji jest uporządkowanie spraw własnościowo-gruntowych, na co mało kto zwraca uwagę. Gdyby nie prywatyzacja, która wymusiła porządek w księgach wieczystych i prawie, mielibyśmy bałagan do dzisiaj. Do pozytywów należy zaliczyć demonopolizację szczególnie w budownictwie, handlu i usługach. Nastąpiło też zwiększenie konkurencyjności przedsiębiorstw, co ewidentnie działa na korzyść całej gospodarki. Ponadto powstały takie instrumenty rynku, jak na przykład giełda papierów wartościowych czy biura maklerskie. Następnym pozytywnym efektem prywatyzacji jest jej efekt społeczny, edukacyjny, związany m.in. z tym, że ogromna rzesza ludzi dostawała akcje za darmo. Nie udało się natomiast stworzyć klasy średniej, której źródłem tworzenia miały być akcje wydawane za darmo lub za połowę ich wartości w pierwszym etapie prywatyzacji. Ten efekt nie został osiągnięty, bowiem w większości przypadków osoby otrzymujące akcje natychmiast je zbyły, a w przypadku prywatyzacji bezpośredniej następował proces konsolidacji, skądinąd rynkowo słuszny, wykupywania akcji czy udziałów przez zarządy spółek lub mniejsze grupy właścicielskie. Dlatego rodzi się pytanie, czy należy dalej wydawać akcje za darmo? Nie udało się też wprowadzić cywilizowanych warunków styku gospodarki w przypadku prywatyzacji z polityką. Za klapę prywatyzacji uważam jej medialny i publiczny odbiór, który powoduje, że ponad 80 proc. ludzi uznaje prywatyzację za proces zły. Za to po równi odpowiadają politycy i media. Drugą klapą prywatyzacji jest jej typowo budżetowy charakter. Do tego stopnia, że w kierunkach prywatyzacji na lata 2004-2005 czarnymi wytłuszczonymi literami jest napisane, że podstawowym celem prywatyzacji jest efektywna sprzedaż spółek i wykonanie planu budżetowego. Wprawdzie prywatyzacja miała u nas zawsze charakter budżetowy, ale przynajmniej próbowano znaleźć równowagę między jej budżetowym wpływem i z założenia niebudżetowym charakterem.

Reklama

Jamusz Lewandowski: Mania uspołeczniania części sektorów gospodarki w świecie minęła i nie odrodzi się jako moda gospodarcza, zwłaszcza w Unii Europejskiej.
Bilans gospodarczy prywatyzacji i jej odbiór publiczny to dwie różne sprawy. Rachunek ekonomiczny jest dodatni - rodziła się konkurencyjna gospodarka o rosnącej zdolności eksportowej. W odbiorze publicznym wygrał negatyw prywatyzacji, ale ta przegrana bitwa słów nie jest polską specjalnością. Nie znam kraju, w którym przekształcenie własności państwowej w prywatną nie budziłoby wielkich namiętności. Jest to najbardziej konfliktogenny element wielkiej zmiany ustrojowej, bowiem rzecz dotyczy pieniędzy i transferów własności. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, jak wygrać bitwę słów, skoro bilans gospodarczy jest pozytywny. Ale recepty nie ma. Nikt nie zrobił politycznej kariery na prywatyzacji. Mimo to, ten proces idzie dalej, na wszystkich kontynentach. Mania uspołeczniania części sektorów gospodarki w świecie minęła i nie odrodzi się jako moda gospodarcza, zwłaszcza w Unii Europejskiej. Przegranymi są wielkie skupiska robotnicze na terenie dawnej RWPG, ze względu na utratę ich wcześniejszych pozycji. Tracą wpływy związki zawodowe. Choćby z tego powodu rozdwaja się więc rachunek prywatyzacji w opinii publicznej z rachunkiem gospodarczym. Odnotowując plusy ekonomiczne, dawni ministrowie prywatyzacji, skłonni do zakładania różowych okularów, powinni zauważać własne porażki - nie tylko porażkę propagandową. Odrobiliśmy lekcję, z której wynika, że nie ma drogi na skróty w świecie postkomunistycznym, a wydawała się ona możliwa na progu lat 90. Nie mówię o akcjach pracowniczych, bo to była ewidentna marchewka, którą okupiono przyzwolenie na prywatyzację w wielkich zakładach pracy. Mówię o powszechnych programach nieodpłatnego przekazywania akcji. Nie było żadnego przypadku w tym, że kilkanaście krajów wypróbowało rozmaite kupony; vouchery i świadectwa udziałowe, rozwijając ideę, która narodziła się w Gdańsku. Technicznie okazało się to wykonalne. Nie stworzyło jednak pożądanego efektu, jaki był zakładany, ani w rynku kapitałowym, ani w strukturze posiadania. Drogi na skróty w przywracaniu prywatnej własności nie ma, i tyle! Konwencjonalne metody prywatyzacji zasiliły budżet państwa kilkudziesięcioma miliardami złotych, co zyskało sobie miano "wyprzedaży majątku narodowego za bezcen". Jest to oczywiście bzdura. Pamiętam wyliczenia Urzędu Powierniczego, odpowiedzialnego za prywatyzację niemieckich landów wschodnich, obiecujące, że proces ten przyniesie wpływ do ich budżetu rzędu 450 mld marek. Zakończyło się jednak dopłacaniem, czyli minusem. Była to brutalna weryfikacja wyobrażeń o wartości socjalistycznej spuścizny przemysłowej...

Emil Wąsacz: Politycy akceptują stosunki kapitalistyczne, a zarazem większość z nich jest przeciwna prywatyzacji. Chcą mieć kapitalizm z państwowym kapitałem. To jest absurd.
Politycy akceptują stosunki kapitalistyczne, a zarazem większość z nich jest przeciwna prywatyzacji. Chcą mieć kapitalizm z państwowym kapitałem. To jest absurd. Według polityków idealna prywatyzacja polegałaby na sprywatyzowaniu wszystkiego i zachowaniu w 100 procentach władzy państwowej nad sprywatyzowanym majątkiem i ewentualnym jego kolejnym sprywatyzowaniem w przyszłości. To jest marzenie większości naszych partii politycznych.
Dostrzegając pewne błędy prywatyzacji, uważam jednak, że trzeba ją jednoznacznie pozytywnie ocenić. Na prywatyzacji zyskała gospodarka. Bez niej nie byłoby transformacji ustrojowej. Polemizowałbym z zarzutami koleżanki, z tym że prywatyzacja ma charakter budżetowy. Uważam, że jest to wielka hipokryzja tych, którzy taki zarzut stawiają, że przy prywatyzacji nie powinniśmy dbać o wpływy z prywatyzacji. Uważam, że nie jest ważne, czy wpływy z prywatyzacji trafiają do budżetu, ważne jest, że trafiają do finansów publicznych. Oczywiście można inaczej wykorzystać wpływy z prywatyzacji, na przykład na cele rozwojowe. Wstydzenie się, że pieniądz jest czynnikiem głównym w procesach gospodarczych, jest chowaniem głowy w piasek i udawaniem kogoś innego, jest to schizofrenia, delikatnie mówiąc. Uważam, że na tle otaczających nas krajów pod względem wpływów z prywatyzacji wypadamy jeśli nie najlepiej, to na pewno jesteśmy w czołówce, zarówno w porównaniu ze Wschodem, jak i Zachodem. Niemcy dopłacili, a na Wschodzie mamy oligarchów - w efekcie państwo z prywatyzacji miało niewiele. Ludzie mówią o prywatyzacji to, co im politycy podsuwają. Ja bym nie winił za to mediów korzystających z opowieści polityków, którzy usiłują zbić na tym wszystkim kapitał. Dlatego za złe opinie o prywatyzacji odpowiadają przede wszystkim politycy, którzy z prywatyzacji stworzyli pole walki o wpływy, opowiadając bałamutne bajki na ten temat.

Wiesław Kaczmarek: Prywatyzacja w pewnym momencie stała się orężem w kampaniach politycznych, w wyborach, była przedmiotem referendum.
Wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy, że prywatyzacja była jedynym realnym mechanizmem reformy państwa. Wymuszała pewne procesy. Błędem był hurraoptymizm z początku lat 90., że wystarczą trzy lata na sprywatyzowanie gospodarki. Klasa polityczna nie była sojusznikiem polskiej prywatyzacji. Dla niej prywatyzacja stanowiła najczęściej trampolinę do kariery. Nie pamiętam premiera, z którejkolwiek opcji, który w sposób kategoryczny byłby sojusznikiem prywatyzacji, może poza Krzysztofem Bieleckim. A jeżeli liderzy państwa nie mają w tej sprawie jednolitego stanowiska, a właściwie prowadzą taką działalność, która prywatyzatorom nie pomaga, bo chyba zgodzimy się wspólnie, że hasło 100 mln zł dla każdego otworzyło całe pole populizmu, z którym przegraliśmy. Prywatyzacja w pewnym momencie stała się orężem politycznym kampanii politycznych w wyborach, była przedmiotem referendum. Roztoczono trochę dużych miraży, które spowodowały, że nie dziwię się wielu ludziom, którzy oceniali, że ci, którzy prywatyzują, kradną nasze wspólne dobro. Z sondaży wynika, że dla ponad 80 proc. ankietowanych osób prywatyzacja to afera, korupcja, złodziejstwo. W obecnej kadencji rządów SLD mamy już pięciu ministrów skarbu. To jest z punktu widzenia rządzenia państwem skrajna nieodpowiedzialność. To jest skandal, to oznacza, że premier traktuje ten resort jako miejsce do politycznych deali i różnych biznesowych operacji, a nie do stabilnej strategii prywatyzacyjnej.
Nie zgadzam się z panią minister Sowińską, że dzięki prywatyzacji doprowadziliśmy do porządku w strukturach własności. Może to jest trochę przewrotna teza, ale proces prywatyzacji wywołał poczucie niestabilizacji prawa własności, zwłaszcza że nikomu nie udało się zamknąć problemu reprywatyzacji. Mam sam na sumieniu parę nieskutecznych inicjatyw. One nie przeszły nie dlatego, że minister skarbu czy przekształceń nie miał takiej woli, widziałem strach w oczach liderów rządu, partii politycznych czy prezydenta, co z tego będzie. To mi przypominało sytuację, w której występuje strach przed gniewem ludu, bo to czasami urastało do takiej rangi.
Punktem odniesienia oceny prywatyzacji jest rok 1990, kiedy mieliśmy kraj szalejącej inflacji, nie było rynku kapitałowego, zmaterializowanych form kapitału, nie było doświadczenia w tym zakresie. I rzuciliśmy się na przedsięwzięcie z 8,5 tys. przedsiębiorstw do sprzedaży. Przedsiębiorstw funkcjonujących w innych standardach, w innym układzie ekonomicznym, w ramach RWPG. Gdy pamięta się o warunkach startu prywatyzacji, należy uznać, że to, co zostało wykonane, graniczy z cudem, że to się nie zawaliło jak domek z kart. Proces prywatyzacji został przeprowadzony niezwykle sprawnie, natomiast problemy zaczęły się po paru latach w drugiej fazie prywatyzacji, kiedy uczestnicy rynku nauczyli się, jak grać poza regułami rynku. To będzie narastało, ponieważ w mojej ocenie system nadzoru nad rynkiem kapitałowym jest systemem słabym, tolerancyjnym dla wielu nieprawidłowości. Przegraną prywatyzacji był brak pewnej koncepcji na uruchomienie działań w stosunku do majątku po zlikwidowanych przedsiębiorstwach. Niebezpieczne są pewne deformacje, które się ujawniły, prowadzące do nadreprezentacji związków zawodowych. Rozumiem, że inwestor płaci, to jest jego wola, pracownikom tak zwaną premię prywatyzacyjną, za to, żeby łaskawie wyrazili zgodę na rozpoczęcie procesu prywatyzacyjnego. To kiedyś nazwałem publiczną łapówką. Ale teraz w procesach konsolidacji wprowadza się nowe pojęcie, teraz płaci się premię konsolidacyjną i to jest twarde stanowisko związków zawodowych. To, co się dzieje w polskiej energetyce, jest przykładem zwyrodnienia procesu prywatyzacji. Związkowcy wymuszają dziesięcioletnie gwarancje zatrudnienia. Chciałbym w tej sytuacji zobaczyć ministra skarbu państwa i inwestorów, którzy przeprowadzą prywatyzację rozsądną. Dzisiaj ucieczka z prywatyzacją na giełdę to jest ucieczka przed odpowiedzialnością. To jest filozofia działania ministra Sochy, bo myślę, że nie jest w stanie przeprowadzić procesów prywatyzacyjnych w wymiarze przemysłowym z inwestorem. Będę bezlitosny dla ministra Sochy. Czy można pod koniec prywatyzacji wprowadzać jakieś odmienne kuriozalne reguły gry, takie jak złota akcja czy obserwatorzy w radzie nadzorczej w strategicznych spółkach, które mają być sprywatyzowane. To jest kompromitacja. Jest tyle instrumentów nadzoru właścicielskiego, że trzeba się nimi tylko zająć. Bo gdyby to była dźwignia, która miałaby usprawnić procesy prywatyzacyjne, to jeszcze bym się zgodził. A to jest znowu ucieczka przed odpowiedzialnością.

Emil Wąsacz: Aby mówić o złotej akcji, trzeba mówić o tym, ile jest państwa w gospodarce, co ma być państwowe, a gdzie chcemy mieć mały element kontroli. Bez tej dyskusji mówienie o złotej akcji jest pewnym absurdem. Natomiast prywatyzacja przez giełdę ma jeden jedyny plus, bo gwarantuje rozwój rynku kapitałowego, ale można to osiągnąć również przy mieszanej prywatyzacji. Prywatyzacja przez giełdę wiedzie za sobą mnóstwo niebezpieczeństw, chociaż nie mówię, że nie wolno tego robić. Jest to przede wszystkim uwłaszczenie zarządu spółki, po drugie, jeśli ktoś chce przejąć spółkę, jest to najłatwiejsze, ale z olbrzymią stratą dla budżetu państwa. Po trzecie, nie zabezpieczą przed tym sztuczne mechanizmy typu 5-10 proc. akcji dla jednego inwestora, gdyż powstanie odpowiednie konsorcjum pod stołem. W sumie, jeśli się chce mieć wpływ na strategiczne decyzje spółki, to zachowuje się 25 proc. akcji plus jedna akcja, zgodnie z obowiązującym prawem, a nie stwarza się sztucznie złotych akcji, które generalnie są na świecie ganione.

Aldona Kamela-Sowińska: Złota akcja to nie kontrola, nie decyzja, to nie ochrona, to jedynie weto, a każde weto jest niekreatywne, nietwórcze. Każde rozwiązanie tego typu, jak złota akcja, jest na swój sposób objawem nieudolności rządzącego, czyli ministra skarbu.

Janusz Lewandowski: Złota akcja jest bezpiecznikiem politycznym nie wspartym żadnym planem strategicznym. Po prostu, z uwagi na klimat wokół prywatyzacji, został dopisany do bezpieczników socjalnych, asekurujących przyzwolenie pracowników i związków zawodowych. Gdyby złota akcja wyręczyła niemądrą uchwałę Sejmu, która umożliwia mu wtrącenie się w każdy akt prywatyzacyjny lub zastępowała Prokuratorię Generalną, to jeszcze pół biedy. Ale jeśli będą działać te trzy elementy, to mamy polski patent na blokowanie zmian własnościowych lub przynajmniej przymuszanie do ruchów połowicznych, takich jak PKO BP.

GP: Z państwa wypowiedzi wynika, że największą słabością procesu prywatyzacyjnego jest to, że w odczuciu społecznym jest on bardzo źle postrzegany. Obarczacie za to winą polityków i media. Czy nie jest tak, że mimo wszystko przy prywatyzacji popełniono za dużo błędów?

Aldona Kamela-Sowińska: Na 1500 przedsiębiorstw skomercjalizowanych i 2000 sprywatyzowanych w trybie prywatyzacji bezpośredniej jest procentowo znikoma ilość błędów.

Janusz Lewandowski: Przy błędach najłatwiej sobie poużywać na nieobecnych. Nie zgadzam się z opinią o działaniach ministra Sochy. On działa w trudnych warunkach - paskudny klimat polityczny wokół biznesu i prywatyzacji, do tego słaby rząd, który sam w sobie jest życiem po życiu. Socha robi prywatyzację na skrzyżowaniu fiskalizmu, czyli potrzeb budżetu, z dopuszczalnością polityczną. Jest to dalekie od ekonomicznego optimum, ale przynajmniej porusza się do przodu...

Wiesław Kaczmarek: No i doszło do tego, że po raz pierwszy w naszej historii prywatyzatorów współdecydentem jest Sejm.

Janusz Lewandowski: Ale to jest z woli samego Sejmu. Nieprawdą jest, że za wizerunek prywatyzacji odpowiadają wyłącznie politycy, za pośrednictwem mediów. Politycy rozrabiają, bo polityczne łowy ułatwia im sama natura tego procesu. Tak samo wzbudził on gigantyczne kontrowersje w Wielkiej Brytanii, Francji, Indiach, Japonii i Ameryce Łacińskiej. Na ogół ci, którzy prywatyzowali w Boliwii i Kolumbii, już tam nie mieszkają, bo by ich zlinczowano. W Polsce obchodzą się z nami po chrześcijańsku. Społeczny negatyw prywatyzacji związany jest z jej naturą. Coś, co jest wbite w świadomość publiczną jako nasze, staje się prywatne. Nasze było przyjazne, bo było opiekuńcze, było przedszkole, były fundusze wczasów pracowniczych, były bezpieczne etaty "czy się stoi, czy się leży...", a także naturalny deputat w postaci wynoszenia tego i owego "za bramę". A to, co przychodzi, jest agresywne, wymagające, czasami chamskie, bo polski biznes na początku lat 90. miewał obyczaje wzbogaconego nuworysza. Rodziły się też stereotypy skrajnie nieprawdziwe. Na przykład słyszę, że polska prywatyzacja narzuca brutalny model kapitalizmu. Tymczasem prawdopodobnie nie ma prywatyzacji bardziej socjalnej niż w Polsce, w sensie przywilejów załogowych, skali tzw. leasingów pracowniczych, gwarancji zatrudnienia. Bardziej niż jakikolwiek inny kraj musieliśmy się układać z silnymi związkami zawodowymi, po dekadzie samorządnego przedsiębiorstwa "3 razy S". Doszło do tego, że związek zawodowy siada do odrębnych negocjacji z inwestorem, co jest unikatem światowym. A w opinii potocznej, jest to brutalny kapitalizm!

Wiesław Kaczmarek: W odbiorze społecznym zwykle reakcja jest taka, że jeżeli w przedsiębiorstwie po prywatyzacji nie dzieje się nic, to nikt nie zwraca na to uwagi. Zwykle reakcja jest wtedy, gdy pojawiają się zdarzenia negatywne, które najczęściej wiążą się z redukcją zatrudnienia. To jest niebezpieczne, że prywatyzacji przypisuje się winę za wzrost bezrobocia. Nikt nie chce analizować tego, jaka była wcześniej struktura zatrudnienia, która w dłuższym horyzoncie musiałaby doprowadzić do upadłości przedsiębiorstwa.
Główne straty z punktu widzenia funkcjonowania przedsiębiorstw ponieśliśmy w segmencie badania plus rozwój. Nie można pokazać wielu projektów, nie mówię, że ich nie ma, że po prywatyzacji firma ekspansywnie weszła na rynek z nowymi rozwiązaniami, w tej sprawie chyba za bardzo nie mamy się czym chwalić. Najczęściej jest kontynuacja dotychczasowej działalności, czasami niestety jest to krok wstecz, prowadzący do tego, że po prywatyzacji przedsiębiorstwo staje się montownią.

GP: Czy powinniśmy obawiać się kapitału rosyjskiego?

Emil Wąsacz: Przy inwestycjach kapitału rosyjskiego powinniśmy unikać takich sfer, gdzie można doszukać się związków z bezpieczeństwem energetycznym kraju. Dla kapitału rosyjskiego powinno się więc otwierać miejsca tam, gdzie takich niebezpieczeństw nie ma, na przykład przy inwestycjach typu greenfield.

Aldona Kamela-Sowińska: Kapitał rosyjski nie jest z założenia innym kapitałem, byle tylko reguły wejścia tego kapitału były jasne, przejrzyste i założenia ekonomicznie korzystne. Zamiast wchodzenia tylnymi schodami, niech wchodzi z otwartą przyłbicą.

Janusz Lewandowski: Niestety, kapitał rosyjski różni się od innych, chociaż był czas, kiedy się wydawało, że nabiera zachodniej ogłady. To było po kryzysie z 1997 r., kiedy gospodarka rosyjska starała się odzyskać wiarygodność. Wtedy można było ponad uprzedzeniami i strachem myśleć o przyszłości polskiego przemysłu rafineryjnego również w kontekście kapitału rosyjskiego. Nie można się było wyrzekać takiej możliwości, z uwagi na gigantyczne zasoby surowca, widząc trend uszlachetniania się kapitału rosyjskiego, jego cywilizowania się w drodze na Wall Street i notowania w londyńskim City, a także nadzieję na demokratyzację życia w samej Rosji. To jest już poza nami. Dziś w Rosji wygrywa system autorytarny. Los Jukosu jest tego najlepszym przykładem. Kapitał rosyjski znowu zaczyna się różnić, ponieważ rodzi się podejrzenie, iż staje się narzędziem odzyskiwania przez Kreml wpływów ekonomicznych i politycznych na obszarze dawnego imperium sowieckiego.

Janusz K. Kowalski

Gazeta Prawna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »