Liban. Kraj, który się rozsypał

Libańczycy walczą o przetrwanie, choć ich wrogiem nie jest wojna, terroryzm czy klęska żywiołowa, lecz zapaść gospodarki i struktur państwa. Przewlekły krach ekonomiczny przeistacza się w kryzys humanitarny, spychając na skraj beznadziejności miliony mieszkańców i paraliżując funkcjonowanie administracji publicznej.

Zacznijmy od takiej sceny - wyobraź sobie, że za 50 lat Zjednoczone Emiraty Arabskie są państwem zubożałym, gospodarka szejkanatu jest zrujnowana, a mieszkańcy Dubaju żyją poniżej linii ubóstwa. Trudno naszkicować sobie taki scenariusz w głowie, prawda? To spójrzmy na Liban i Bejrut. Jeszcze w latach 60. i 70. zeszłego stulecia kraj ten uchodził za perłę Morza Śródziemnego i turystyczny cel najzamożniejszych Europejczyków - głównie Francuzów i Brytyjczyków. Jednocześnie Bejrut pełnił funkcję centrum finansowego z prężnie działającym systemem bankowym o znaczeniu regionalnym, co napędzało gospodarkę i pozwalało Libańczykom korzystać z wysokiej stopy życiowej.

Reklama

Tymczasem dziś Liban to kraj z przetrąconymi strukturami administracyjnymi, gospodarką w strzępach oraz społeczeństwem, w którym 80 proc. osób żyje na granicy ubóstwa. Ekonomiści Banku Światowego oceniają, że kraj zmaga się z jednym z "prawdopodobnie trzech największych kryzysów gospodarczych" na świecie od prawie 200 lat.

Ten społeczno-gospodarczy upadek to efekt niekończącego się kryzysu, a ściślej mówiąc - nakładających się na siebie wielu kryzysów. Spójrzmy na kalendarium z ostatniej tylko dekady. W 2011 r. swoją bandycką działalność w sąsiedniej Syrii rozpoczynają terroryści z ISIS powodując w całym regionie ogromne niepokoje społeczne i ucieczkę kapitału zagranicznego. W 2019 r. zapada się libański system bankowy - dolarowe depozyty firm i obywateli zostają w praktyce znacjonalizowane, co doprowadza do załamania całej struktury gospodarki. Rok później olbrzymia eksplozja w bejruckim porcie pozbawia kilkaset tysięcy mieszkańców stolicy dachu nad głową i powoduje olbrzymie straty w infrastrukturze miejskiej. W międzyczasie kraj zmaga się z kryzysem uchodźczym, gdy z ogarniętej wojną Syrii przybywa ok. 2 milionów osób, co dla raptem 5-milionowego Libanu staje się ciężarem nie do udźwignięcia. Dopełnieniem kryzysu jest pandemia koronawirusa, która nie tylko generuje dla Libanu olbrzymie koszty społeczne, ale też pozbawia kraj dochodów z turystyki, które od lat generują kilkanaście procent wpływów do budżetu.

Dane statystyczne obrazujące efekty tej spirali kryzysów dla gospodarki Libanu są wstrząsające. Nominalny PKB z wartości 52 mld USD w 2019 r. zanurkował do 18 mld USD, cofając libańską gospodarkę o dokładnie 20 lat. Taki krach oznacza, że wartość PKB na obywatela w zaledwie 36 miesięcy spadła aż trzykrotnie (sic!): z 7,5 tys. USD w 2019 r. (poziom Serbii) do 2,7 tys. USD w 2021 r. (nieco powyżej Bangladeszu, ale już poniżej Papui-Nowej Gwinei). Kilkuprocentowa przez wiele lat inflacja przerodziła się w hiperinflację - tylko w roku 2020 ceny wzrosły o 85 proc., a w 2021 o kolejne (!) 155 proc. Realna wartość libańskiej liry (lub libańskiego funta, bo funkcjonują obie nazwy) wobec dolara spadła od 2019 r. o 90 proc.

Dodając do powyższych katastroficznych zdarzeń ekonomicznych czynniki od lat wpisane w libański krajobraz społeczno-polityczny - jak korupcja, nieefektywny system rządów, tarcia religijne - dostajemy obraz kraju, którego większość mieszkańców dziś walczy o przetrwanie.

"Cały mój zysk to około 1 dolar tygodniowo"

- Jak ludzie tu żyją? Wyprzedają to, co im lub ich rodzicom udało się wcześniej posiąść. Najpierw sprzedają działki i nieruchomości, potem samochody, następnie biżuterię, a na końcu pozostałe dobra, które mają jakąkolwiek wartość. Ludzie tu biednieją z miesiąca na miesiąc - wyjaśnia radny dzielnicy Bourj Hammoud w Bejrucie, George Krikorian, odpowiedzialny w Ratuszu za relacje zagraniczne.

- W ciągu 4 ostatnich lat 45 proc. sklepów i punktów usługowych w naszej dzielnicy się zamknęło. Te, które jeszcze działają, są prowadzone przez właścicieli, którzy wcześniej - te kilka lat temu - mogli jeszcze pozwolić sobie na zatrudnianie pracowników. Dziś ich na to już nie stać, przez co tysiące osób straciło prace. Bezrobocie w naszej dzielnicy w niektórych rejonach sięga 75 proc., średnia dla całej dzielnicy to 60 proc. - dodaje.

Działalność publicznej administracji i urzędów, zarówno na szczeblu centralnym, jak i samorządowym, jest sparaliżowana. Brakuje prądu, bieżącej wody, pracowników, a nawet papieru do drukarki. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdy resort edukacji nie jest w stanie wydrukować absolwentom dyplomów potwierdzających ukończenie studiów. Podobnie jest z paszportami - przez ograniczoną dostępność odpowiedniego papieru i hologramów terminy odbioru tych dokumentów wyznaczane są już na rok 2024.

- Prowadzę punkt naprawy i sprzedaży używanego sprzętu AGD. Wcześniej biznes dobrze prosperował, ale 4 lata temu przyszło załamanie. Teraz mam jednego, czasem dwóch, klientów w tygodniu, cały mój zysk to około 1 dolar tygodniowo - mówi Krikor Kemioman, właściciel punktu usługowego w jednej z uliczek Bejrutu.

- Od 27 lat pracuję jako policjant. Pensje są głodowe, ja dostaję 32-34 dolary miesięcznie... To mniej niż wydaję na dojazdy. Pracuję na pół etatu, bo za drugie i tak nikt by mi nie zapłacił. Dodatkowo pracuję też w sklepie z ubraniami. Ale i tak mi nie wystarcza - musiałem wyprowadzić się z rodzinnego mieszkania, które oddałem na wynajem, a sam zamieszkałem u ciotki. Niedawno musiałem sprzedać obrączkę... - opowiada swoją historię Jean Achkian, bejrucki policjant.

Jego słowa są świadectwem ogromu wyzwania, z jakim mierzy się Liban. W wielu państwach ogarniętych przewlekłym kryzysem ekonomicznym służby mundurowe - wojsko, policja - pozostają bezpiecznymi przystaniami, którym elita rządząca podtrzymuje finansowanie do samego końca. W Libanie nawet w tym sektorze budżetówki panuje zapaść. Przed lokalną komendą policji stoi kilka w miarę nowoczesnych radiowozów, których koła zdążyły już zarosnąć chwastami, a karoseria pokryć się grubą warstwą piachu.

- Nie mamy pieniędzy na paliwo do radiowozów czy na wymianę akumulatorów - koszt jednego to równowartość 3 średnich pensji policjanta. Musimy racjonalnie rozdzielać te minimalne środki, którymi jeszcze dysponujemy. Z 270 policjantów w naszej dzielnicy zostało 90, ale wielu i tak nie przychodzi do pracy, bo od miesięcy nie dostają pensji - tłumaczy radny dzielnicy Bourj Hammoud, jednej z najbiedniejszych dzielnic Bejrutu, w której na powierzchni 2,5 km kw. mieszka 160-170 tysięcy osób, w tym wielu imigrantów i uchodźców.

Wybuch o mocy zbliżonej do 1/20 bomby z Hiroszimy

Podobnie beznadziejnie wygląda sytuacja jednostki straży pożarnej w sąsiedniej dzielnicy Karantina. A jednostka to szczególna, bo to właśnie ona jako pierwsza odpowiedziała na pożar w bejruckim porcie, który niedługo później doprowadził do katastroficznego wybuch, za co jednostka zapłaciła śmiercią wszystkich 10 strażaków, którzy walczyli z żywiołem na miejscu.

- Szczęście w nieszczęściu, że ze względu na brak funduszy tego dnia w jednostce była zredukowana liczba strażaków. Walczyć z ogniem pojechali wszyscy, którzy pełnili służbę. Gdy przyjechaliśmy na teren portu już po wybuchu, to nie mogliśmy znaleźć ani ich, ani wozu strażackiego. Wszystko wyparowało - mówi komendant remizy, Oussama Salam. Moment, w którym on doświadczył wybuchu, obrazuje ogrom eksplozji - fala uderzeniowa najpierw zassała, a później pchnęła jego samochód, gdy znajdował się... 15 km od miejsca katastrofy.

Bejrucki wybuch, o mocy zbliżonej do 1/20 bomby z Hiroszimy, uważany jest za jedną z największych eksplozji w historii ludzkości niezwiązanych z atomem. Wybuchło ok. 3 tys. ton saletry amonowej zmagazynowanej w nieodpowiednich warunkach. Skutki podmuchu odczuwalne były w Syrii, Turcji, Izraelu, a nawet na Cyprze. Największą cenę za brak kontroli warunków składowania chemikaliów zapłacili mieszkańcy Bejrutu - ponad 200 z nich poniosło śmierć, a 300 tys. (populacja Białegostoku) straciło miejsce do mieszkania.

Komendant remizy w Karantinie jest bezradny wobec deficytu chętnych do pracy - zachętą dla nowo przyjmowanych na pewno nie jest pensja o równowartości... 50 dolarów - oraz ustawicznego braku zasilania.

- Nawet tu w Bejrucie prąd dostępny bywa jedynie przez około godzinę dziennie. Przez pozostały czas musimy sami go lub wytwarzać lub kupować od sąsiadów. Brak prądu paraliżuje pracę naszej jednostki - nie mamy łączności, nie działają systemy alarmowe - mówi Oussama Salam.

- Również komfort naszej pracy jest dużo niższy - nie mamy jak ładować telefonów komórkowych, nie działa klimatyzacja, nawet lodówki są nieprzydatne. W naszym klimacie żywność bez lodówek psuje się natychmiast, więc nikt jej nie trzyma na miejscu. Dochodzi do paradoksalnych sytuacji, gdy pozwalam moim strażakom zejść ze służby i iść na posiłek do domu. W tych warunkach pomoc, jaką udzielają nam Polacy, jest nieoceniona - dzięki generatorom prądu możemy w miarę normalnie funkcjonować i wypełniać nasze obowiązki - dodaje.

"Pomoc, jaką udzielają Polacy" to odniesienie do działalności Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Fundacja PCPM, oprócz wspomnianego generatora prądu, przekazała remizie również sprzęt do ratownictwa, w tym narzędzia hydrauliczne niezbędne do odgruzowywania czy przy wypadkach komunikacyjnych oraz zainstalowała lampy solarne zasilane energią słoneczną.

Dwa miliony syryjskich uchodźców

Główną osią działalności PCPM w Libanie nie jest jednak pomoc instytucjom, a najbiedniejszym mieszkańcom kraju poprzez dwa sztandarowe programy: "Cash for Rent" i "Cash for Work".

Ten pierwszy - czyli dopłat do czynszów dla najuboższych mieszkańców Libanu - Polacy prowadzą w stołecznym Bejrucie i jego okolicach, w drugim najludniejszym mieście kraju, czyli Trypolisie oraz w prowincji Akkar na północy Libanu. To właśnie w tym przygranicznym regionie wsparcie PCPM jest szczególnie istotne dla licznych uchodźców z pobliskiej Syrii.

Władze Libanu szacują, że goszczą ok. 2 mln syryjskich uchodźców - 300 tys. mieszkało w Libanie jeszcze przed początkiem wojny w Syrii, a w jej następstwie do Libanu dostało się kolejne ok. 1,8 mln osób. Szacunki są jednak bardzo niedokładne, bo nie istnieje żaden system umożliwiający rejestrację i liczenie Syryjczyków, stąd tak duże zróżnicowanie między danymi ONZ (1,5 mln[1]), a danymi libańskiego rządu (2,1 mln). Niezależnie od faktycznej liczby Syryjczyków odsetek uchodźców w stosunku do lokalnej populacji jest w Libanie najwyższy na świecie.

Wojna domowa w Syrii trwa od 2011 r. i przez ONZ określana jest jako jeden z największych kryzysów humanitarnych i uchodźczych naszych czasów. Wielu uchodźców z Syrii zastaje w Libanie jeszcze gorsze warunki bytowe niż we własnym kraju.

Jedną z rodzin, które korzystają z pomocy Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej jest syryjskie małżeństwo Mohamada i Saady, którym Fundacja zapewnia dach nad głową w miejscowości Kubajat, w północnym Libanie. Ich sytuacja jest o tyle wyjątkowa, że w większości przypadków program "Cash for Rent" pokrywa jedynie część czynszu, natomiast ta akurat rodzina - ze względu na brak jakichkolwiek innych źródeł dochodu - może liczyć na pełne dofinansowanie kosztów mieszkaniowych.

- Spędziłem 7 lat w więzieniu reżimowym w Syrii, zostałem tam dotkliwie okaleczony i jestem kaleką. Wcześniej, przed wybuchem wojny w Syrii, byłem kierowcą, zarabiałem na tyle dobrze, że mogłem wyżywić całą rodzinę. Teraz nie mamy nic, zniszczyli nam życie. Jesteśmy niesamodzielni, nie mamy żadnych pieniędzy - mówi 56-letni Mohamad, który nie chce podawać swojego nazwiska ze względu na grożące rodzinie niebezpieczeństwo ze strony syryjskiego reżimu.

W trakcie naszej rozmowy wielokrotnie łamie mu się głos, a oczy zachodzą łzami. Wie, że tkwi w beznadziejności przesłaniającej jakiekolwiek perspektywy na odbicie się od dna. Wydaje się cierpieć niewiele mniej niż podczas lat tortur, jakim był poddawany w reżimowym więzieniu w Syrii, w wyniku których stracił wzrok w jednym oku oraz kilka palców stóp i dłoni.

- Żyjemy tylko dzięki wsparciu organizacji zagranicznych - dodaje jego 49-letnia żona, Saada.

Potrzeby są ogromne. Pod koniec listopada 2022 r. World Food Programme uruchomił kolejną transzę wsparcia żywnościowego dla mieszkańców Libanu o niebagatelnej wartości 5,4 mld USD. Co wiele znaczące pomoc ma być kierowana już po równo dla Libańczyków i uchodźców z Syrii, podczas gdy w poprzedniej transzy zapotrzebowanie obywateli Libanu było znacznie mniejsze i aż 70 proc. alokacji kierowane było do Syryjczyków.

Jednocześnie wielu mieszkańców Libanu nie jest nawet uprawniona do korzystania z zagranicznej pomocy humanitarnej. Jak podają lokalne władze, ok. 20 proc. obywateli nie posiada żadnych dokumentów, co blokuje im dostęp do zapomóg finansowych i kartek żywnościowych. Odsetek niezarejestrowanych uchodźców z Syrii jest prawdopodobnie jeszcze większy.

Drugi z flagowych projektów PCPM, "Cash for Work", to program robót publicznych prowadzony we współpracy z samorządami i zapewniający krótkoterminowe zatrudnienie lokalnym mieszkańcom. Program wspiera budowę i utrzymanie infrastruktury w gminach, poprawiając warunki życia lokalnych społeczności. Ponadto często jest jedynym źródłem dochodu dla wielu rodzin, szczególnie na terenach pozamiejskich. Dlatego program realizowany jest nie tylko w stołecznym Bejrucie, ale także w prowincji Akkar na północy kraju. W miejscowościach Kubajat, Katlabe i Fnaideq PCPM wspiera budowę systemu wodociągów, systemu ściekowego i oczyszczalni ścieków. Znaczenie tych inwestycji jest tym większe, że w październiku 2022 r. w Libanie stwierdzono pierwszy od wielu lat przypadek cholery, która jest chorobą wynikającą m.in. ze spożywania brudnej wody.

Hiperinflacja rozregulowała kompletnie rynek

Jednym z beneficjentów programu "Cash for Work" jest Mahmoud Ghazi Houssain, mieszkaniec wsi Fnaideq, który wraz z sąsiadami znalazł tymczasowe zatrudnienie przy budowie kanału zbierającego w jeden nurt okoliczne strumienie i opady deszczu. Z budowy 955 metrów kanału skorzysta 400 gospodarstw leżących na jego trasie.

- Woda płynie u nas nieregularnie - czasem jej w ogóle nie ma, czasem jest za dużo. Brak wody znacząco utrudniał prace wszystkim rolnikom w okolicznych wsiach. Wielu musiało porzucić rolnictwo, przenieść się do miasta, by zarabiać pieniądze. Teraz, dzięki bezproblemowemu dostępowi do wody, będziemy mogli nie tylko zwiększyć obszar zasiewów, ale i jakość zbiorów będzie wyższa, dzięki czemu będziemy mogli sprzedawać za wyższą cenę - tłumaczy Houssain.

Zebrani przy budowie kanału miejscowi rolnicy dodają, że przez szalejącą inflację i błyskawicznie tracącą na wartości lirę libańską uprawa roli zaczyna być deficytowa.

- Cena sprzedaży skrzynki jabłek od lat pozostaje niezmienna i wynosi 25.000 lir. Kiedyś była to równowartość 8 dolarów, obecnie - 0,8 dolara. A środki uprawy roślin, jak nawozy czy opryski, znacząco podrożały, bo importujemy je po cenach dewizowych. Podobnie jak paliwo do maszyn - mówi Houssain.

W ciągu kilkunastu miesięcy paliwo w sprzedaży detalicznej podrożało 17-krotnie. Hiperinflacja rozregulowała też kompletnie rynek, chociażby leków: apteki wstrzymują sprzedaż niektórych medykamentów, które mają na stanie, bo wiedzą, że kilka tygodni później będą mogły sprzedać je znacznie drożej. Ceny w restauracyjnych menu zmieniane są na bieżąco długopisami - normą są pokreślone cenniki, bo drukowanie nowych kart dań co kilka tygodni nie ma sensu.

Pensje wypłacane w lirach są groteską - jedyną wartość mają dewizy. Oficjalny kurs wymiany liry na dolary to 1:1.500 (listopad 2022). Na czarnym rynku, powszechnie dostępnym i w praktyce akceptowanym przez władze, dolar wart jest 39.000 lir (listopad 2022). Tyle że oszczędności dolarowe zdeponowane w bankach mogą być wypłacane jedynie po oficjalnym kursie, czyli z 26-krotną utratą wartości. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdy zdesperowani Libańczycy napadają na banki z bronią w ręku i żądają wypłaty... własnych oszczędności, tyle że po rynkowym kursie dolara. Zresztą dostępność dewiz jest tak niska, że w dniach wypłat pensji przed bankami ustawiają się kolejki osób, które chcą podjąć jakąkolwiek kwotę w dolarach, wiedząc, że z miesiąca na miesiąc wartość depozytu lirowego będzie jeszcze bardziej spadać.

Terytorium dzisiejszego Libanu jest jednym z najdłużej stale zamieszkanych ziem na planecie. Dzięki żyznym glebom i sprzyjającemu klimatowi przez 10 tys. lat wykarmiało i chroniło miliony uciekających z Afryki, Bliskiego Wschodu, Azji Mniejszej czy Kaukazu. Dziś Libańczycy sami potrzebują ratunku społeczności międzynarodowej.

Przez dziesięć lat swojej aktywności w Libanie Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej wdrożyło ponad 40 projektów pomocowych o wartości 95 milionów dolarów. Większość tej kwoty przekazał polski MSZ jako część programu Polska Pomoc (Polish Aid). Dla porównania majętne Zjednoczone Emiraty Arabskiew ciągu 5 lat przeznaczyły na pomoc sąsiedniemu i zbliżonemu kulturowo Libanowi 120 milionów dolarów, choć jak mówiła minister ZEA ds. współpracy międzynarodowej, Reem Bint Ibrahim Al Hashemy, jej kraj "będzie nadal pomagać (...) w przekonaniu, że wysiłki te przyczynią się do zwiększenia bezpieczeństwa i stabilności Libanu".

Wsparcie PCPM, choć w skali ogółu potrzeb Libanu być może niewielkie, daje tysiącom jego mieszkańcom siłę do trwania i upewnia ich, że świat widzi. Że pomoże, że wydźwignie, że Liban znów stanie się śródziemnomorską perłą. Bo jak od tysięcy lat pokazuje historia, fortuna poszczególnych cywilizacji i narodów bywa przewrotna. Tak szybko jak można upaść, tak szybko można się podnieść. A na razie niech los Libanu i Libańczyków z ostatnich 50 lat będzie żywą przestrogą dla wszystkich - nawet obrzydliwie bogatych dziś emiratów Dubaju i Abu Zabi.

Nikodem Chinowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Liban | Syria | pomoc humanitarna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »