Ludwik Sobolewski: Cali we lwach [FELIETON]

Rzeczy miewają tak wiele znaczeń. Nie wiadomo, na które się zdecydować, by wyłuskać to, co najważniejsze. Podjeżdżam do pola biwakowego w Savuti, położonego na niewielkim wyniesieniu terenu. To środkowa część parku narodowego Chobe w Botswanie. Znam to pole. Z toaletami otoczonymi warownym murem, tak aby do ich wnętrza nie dostały się słonie, burząc je przy okazji.

Dwadzieścia parę lat temu, kilkaset metrów od miejsca, gdzie miał stanąć nasz namiot, leżał martwy słoń, a na nim i obok niego lwy. Dwadzieścia parę lat temu rangers, siedzący w budce przy wjeździe na nieogrodzony kamp, na moje zagadnięcie, że tu zaraz są lwy, poradził by na noc dobrze zamknąć namiot.

Teraz budka już nie jest budką, lecz sporej wielkości biurowym budynkiem. Przed nim wystawna brama. Tylko warowny mur wokół toalet nadal stoi jak dawniej, choć jestem pewny, że kiedyś był biały, a teraz ma kolor zbliżony do beżowego. Tylko przybrudzony. Ale to nie brud. To pyły, iły, piaski pory suchej. Da się przez to jechać bez reduktora, ale napęd 4x4 jest nieodzowny. Z północnej części parku Chobe zajęło to kilka godzin, choć to tylko około siedemdziesięciu kilometrów. Powietrze rozgrzane do 35 stopni. 

Reklama

"Lwy na pasie startowym"

Nim zdążę zapytać, czy mogę wjechać na chwilę na campsite, bo byłem tu wiele lat temu, rozmowa znowu zaczyna się od lwów. Tym razem ktoś inny pyta: "Jeśli chcecie zobaczyć lwy, to są na pasie startowym". Wiem o co chodzi, bo przed kampem Savuti jest faktycznie pas startowy. Trzy kilometry w bok od głównego przejazdu między północną a południową bramą parku. Jednak nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem:

- Lions? They are near the airstrip?

- Yes. Lions. Not near. They are IN the airstrip.

Po chwili wahania najpierw jadę na szybki objazd kampu. Lwy na pasie startowym wydają się tak dziwnym konstruktem, czymś co brzmi jak opis obrazu Salvadora Dalego, że jeśli zaistniał, to pewnie jeszcze chwilę potrwa.

Obozowisko nie robi na mnie żadnego wrażenia. Wtedy było widać kawałek równiny poniżej niewielkiego wzgórza, na którym rozbiliśmy namiot. Dziś widać krzaki.

Ale przecież wiele rzeczy nie robi na nas szczególnego wrażenia. Z takim przekonaniem kończę objazd, skręcam kierownicę i za moment widok pola z kilkoma namiotami zniknie mi z oczu. I w połowie tej ostatniej chwili, a nawet w jej końcowej cząsteczce, nagle wydaje mi się, że widzę tamto miejsce. A jeśli widzę miejsce, to widzę też siebie.

Jedziemy teraz na airstrip. Słońce już wysoko, nie ma jeszcze południa, ale upał niemiłosierny. Wypraża on piach do postaci mąki, a może miału węglowego, tyle że w kolorze szarym. Wzniecamy jego kłęby. Wreszcie jest airstrip.

Na początku pasa stoi samochód, którym obwozi się turystów chcących zakosztować "safari". Czarnoskóry kierowca uśmiecha się do nas i mówi:

- Lwy są zaraz tutaj po prawej. Tylko starajcie się jechać blisko brzegu pasa, bo spodziewamy się lądowania samolotu.

"Airstrip rozciąga się w innej epoce"

Wjeżdżamy na pas. Ma on ze sto pięćdziesiąt, może dwieście szerokości. Może więcej.  W tym powietrzu i w napięciu, bo chyba za chwilę ujrzymy lwy - nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, ale to przecież lwy - tracę wyczucie odległości. A może i czasu. Airstrip jest jak przeniesiony z innej epoki. Maszt z balonem pokazującym kierunek wiatru. No i za chwilę na tym pasie z ubitej ziemi, czy raczej z wyrównanego podłoża pod miałem piaskowym, ma wylądować lekki samolot. Powietrze faluje z gorąca. Airstrip rozciąga się w innej epoce, po prostu.

A lwy też są. Trzy lwice i jeden młody lew. Zatrzymujemy się tak blisko nich, że Daria, gdyby wyciągnęła rękę, i miała ją dłuższą o najwyżej kilkadziesiąt centymetrów, mogłaby dotknąć tego młodego. Leży na niewielkim nasypie wyznaczającym koniec szerokości pasa startowego. Daria nawiązuje z nim kontakt tak jak z naszym kotem, to znaczy mruga do niego. Po chwili przysięga, że wielki kot odmrugnął. Nie wiem, czy lew naprawdę odpowiedział Darii, ale faktem jest, że ja też widziałem, że mrugnął.

Nie możemy się oderwać do tego miejsca, ale jedziemy pasem kilkadziesiąt metrów dalej. Tam dwa lwy i kilka lwic. To już jest Narnia w pełnym tego słowa znaczeniu. A także "Pożegnanie z Afryką", bo słyszymy w górze warkot. Po minucie, może dwóch, na pasie ląduje kolorowy samolocik. Młody lew zerwał się na nogi. Czy też łapy. Inne nie reagują, choć huk przy lądowaniu był.

Powietrze drga od gorąca. Jedna z lwic zarzuciła łapę na rozciągnięte na ziemi ciało lwa. Lew w odpowiedzi unosi głowę i zaczyna lizać jej futro.

A futro lwa widziane z odległości dwóch metrów, jego oczy i twarz mają taki wygląd, że trudno zrozumieć, dlaczego to jest tak, że człowiek nie może lwa lub lwicy przytulić i życzyć im wszystkiego najlepszego. Także tego, by te dwie rodziny przetrwały suszę.

Samolocik rozpędza się na pasie i startuje. Patrzymy na to, śledząc go wzrokiem jeszcze przez chwilę po tym jak oderwał się od ubitej ziemi. Lwy także odprowadzają go wzrokiem, obracając głowy w jego kierunku.

Wiadomo, że takich samolocików przyleci tego dnia jeszcze kilka. Wysiądą z nich turyści, prowadzeni potem do czekających na nich safaryjnych aut. Pojadą nimi do nieprzyzwoicie drogich lodży, w których cena jednej nocy za osobę to kilka tysięcy dolarów. Parki w Botswanie, podobnie jak w innych krajach południa Afryki, to biznes. Państwo wydzierżawia tereny za sute opłaty. 

W Mana Pools w Zimbabwe opłata koncesyjna to podobno 50 tysięcy dolarów ("podobno", bo wiem to z jednego źródła). To się musi zwrócić z zyskiem. Zwraca się z łatwością. Jest to jednak kapitalizm dyskretny, nie nazbyt ostentacyjny, powiedziałbym nawet, że dystyngowany. I to nie lśniące limuzyny czekają przy airstripach, lecz legendarne marki doskonale odpowiadające naszemu romantycznemu wyobrażeniu Afryki - choć jest to wyobrażenie tak sobie przystające do rzeczywistości społecznej. Ale jakby to nie było stonowane i niehałaśliwe, jest to przemysł turystyczny. W końcu my także znaleźliśmy się przy lwach dzięki jednemu z segmentów tego przemysłu.

Jedno zdarzenie. Jakże często zbudowane z pokładów znaczeń. Może sens, właściwy sens życia w przygodzie nie polega na wchodzeniu w coraz to nowe sytuacje, na zdobywaniu wrażeń, na pokonywaniu coraz to nowych odległości? Może tkwi on w przedzieraniu się przez warstwy znaczeń, z których utkane jest to, co w danej chwili mamy przed oczami? Może to dzisiejszy świat poniekąd zmusza nas do tego, by w ten sposób ocalać wspomnienia i tworzyć kolejne, na przyszłość?

Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI.

Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: Afryka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »