Marzenia i schorzenia rewolucjonistów
Nic tak nie inspiruje, jak lektura komentarzy Czytelników. No, może jeszcze wybory, a zwłaszcza via dolorosa konstruowania nowego rządu. Ale o tym - potem, a na razie - o komentarzach, a właściwie o jednym. Oto Czytelnik podpisujący się jako "Lucjan" pyta, z czego ja żyję. Nie z wścibskiej ciekawości, ma się rozumieć, tylko chodzi mu o to, czy mam "dobrze prosperującą firmę", czy nie, a w związku z tym - czy moje felietony to tylko teoretyzowanie, czy też opieram to, co piszę na doświadczeniu życiowym w biznesie.
Nic tak nie inspiruje, jak lektura komentarzy Czytelników. No, może jeszcze wybory, a zwłaszcza via dolorosa konstruowania nowego rządu. Ale o tym - potem, a na razie - o komentarzach, a właściwie o jednym. Oto Czytelnik podpisujący się jako "Lucjan" pyta, z czego ja żyję. Nie z wścibskiej ciekawości, ma się rozumieć, tylko chodzi mu o to, czy mam "dobrze prosperującą firmę", czy nie, a w związku z tym - czy moje felietony to tylko teoretyzowanie, czy też opieram to, co piszę na doświadczeniu życiowym w biznesie. Otóż, jeśli bym miał uznać się za "firmę", to prosperuje ona całkiem nieźle, jak na dzisiejsze czasy. Ma pełny portfel zamówień, kontrahenci, poza nielicznymi wyjątkami, są wypłacalni, zatory płatnicze zdarzają się, ale nie powszechnie i niezbyt często, słowem - nie mogę narzekać. Bez fałszywej skromności, ale i bez fałszywego wstydu (prawdziwy mi wystarczy) powiem, że gdyby wszystkie firmy w Polsce prosperowały tak, jak moja, to sprawy wyglądałyby inaczej, niż wyglądają.
Ale jestem pewien, że panu "Lucjanowi" nie chodziło o mnie, co o wyrażenie przekonania, iż doświadczenie życiowe jest ważniejsze od umiejętności teoretyzowania. To bardzo stary spór; wzmiankę na temat tych przemyśleń znajdujemy w biblijnym psalmie Dawida, który w przekładzie naszego Jana Kochanowskiego nadal śpiewany jest w kościołach podczas nieszporów: "taki, co w głowie uradzi, do skutku nie doprowadzi". Psalmiście nie tyle chodziło o negowanie umiejętności teoretyzowania, ile o wskazanie, że inne umiejętności są potrzebne do teoretyzowania, a inne - do działań praktycznych. To bardzo trafne spostrzeżenie; niestety "Lucjan" jakby tego nie zauważał i najwyraźniej chciałby, żebym nie tylko umiał pisać błyskotliwe felietony, ale jeszcze był rekinem biznesowym, jak, nie przymierzając, sam pan Jan Kulczyk.
Aż takim człowiekiem Renesansu to ja nie jestem; poza tym nie mam znajomości ani w razwiedce, znaczy - w WSI lub KGB, ani w Kancelarii Prezydenta, co zdaje się w biznesie bywa bardzo przydatne. Zresztą i pan Kulczyk też na człowieka Renesansu nie wygląda; jego zeznania przed sejmową komisją śledczą jako żywo nie przypominały błyskotliwych felietonów. Z tego punktu widzenia znacznie lepiej prezentował się premier Leszek Miller, ale on z kolei, o ile wiem, nie robi konkiety w biznesie, przynajmniej oficjalnie.
Jeśli natomiast "Lucjanowi" chodzi o wykazanie wyższości doświadczenia życiowego nad teoretyzowaniem, to oczywiście nie będę się spierał. Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że wnioski płynące z samego tylko życiowego doświadczenia czasami bywają mylące. Na przykład doświadczenie życiowe poucza nas, że zawsze umiera kto inny.
Nie chcę budować w stepie baraków!
Mniej więcej od półtora miesiąca przed wyborami parlamentarnymi wszystkie telewizje, tzn. państwowa i prywatne, po kilka razy dziennie wbijały ludziom do głowy, że wygra Platforma Obywatelska i PiS. W rezultacie dwie trzecie obywateli w ogóle nie poszło głosować, bo niby po co, skoro rozkazy już ostały wydane? Ta jedna trzecia, która do głosowania poszła, to co najmniej 8 mln członków partii politycznych, ich rodzin oraz partyjnej klienteli, tj. ludzi, którzy z powiązań z partiami politycznymi potrafią ciągnąć zyski. Zaledwie 2,5 mln, a więc tylko 9 proc. uprawnionych, głosowało z pobudek patriotycznych lub ideowych. Oligarchizacja życia publicznego doprowadziła już do swoistej politycznej samoobsługi. Objawiło się to również w głównym temacie przekomarzań między partiami. Chodziło oczywiście o reformę systemu podatkowego.
Przekomarzania te przypominały do złudzenia "Rozmowę w kartoflarni" między Gnomem a Tarasem, którą siłą swojej wyobraźni odtworzył mową wiązaną Janusz Szpotański: "do socjalizmu mam polską drogę / i naśladować was wprost nie mogę, / bo choć ogólnie wspólne są cele / ja się w szczegółach różnić ośmielę. / Nie chcę budować w stepie baraków, / będę więzienia wznosił z pustaków."
Jak wiadomo, Platforma Obywatelska forsowała koncepcję 3x15, mającą na celu obniżenie podatków poprzez ich podwyższenie, natomiast PiS zaproponował dalsze doskonalenie istniejącego systemu, który swój wpływ na gospodarkę wykazał już niezbicie. Warto zwrócić uwagę na wiadomość, jaka w zdenerwowaniu wypsnęła się panu Rokicie podczas telewizyjnej debaty z Lechem Kaczyńskim - że od roku 2008 Polska zobowiązała się podwyższyć stawkę VAT do 22 proc. Jeśli tak jest rzeczywiście, to przedwyborcze przekomarzania nabierają groteskowego charakteru. Ale mniejsza z tym; co ma wisieć - nie utonie.
Wracając tedy do obydwu zbawiennych koncepcji warto zwrócić uwagę, że ani jedna, ani druga partia za nic w świecie nie chce zrezygnować z podatku dochodowego, chociaż jest on nie tylko najbardziej absurdalny, ale i najbardziej wrogi wolności. Podatek dochodowy bowiem, z racji samej swej konstrukcji, daje władzy publicznej dodatkowe uprawnienie do kontrolowania dochodów obywateli. Podatek dochodowy sprawia, że w ramach państwa powstaje organizacja terrorystyczna w postaci uzbrojonej formacji, która bez żadnego wyroku sądowego ma prawo podglądać, podsłuchiwać i na wszelkie inne sposoby śledzić obywateli, czy przed argusowym okiem fiskusa nie ukryli jakiegoś swego dochodu. Widzimy zatem, że co do tego, by budować dla nas więzienia, między obydwiema partiami istnieje pełna zgoda. Spór toczy się tylko o to, czy baraki, czy pustaki.
Co zamiast dochodowego?
A przecież to uprawnienie do kontrolowania naszych dochodów, jakie dzięki wykorzystaniu konstrukcji podatku dochodowego uzurpowała sobie władza, nie jest wcale obiektywnie konieczne do zapewnienia dochodów państwowych. Dostarczycielem dochodów państwowych mógłby być z powodzeniem tzw. ryczałtowy podatek osobisty, tzn. z góry na każdy rok określona kwota, którą powinien zapłacić każdy obywatel w ramach składki na państwo. Wysokości tego podatku nie można by w żaden sposób ukryć, dzięki temu każdy człowiek by wiedział, jakie są jego prawdziwe obciążenia fiskalne. W związku z tym rząd musiałby dostosowywać wymiar tego podatku do poziomu poniżej średniej dochodów ludności kraju, żeby nie rujnować podatników najuboższych. Sprzyjałoby to racjonalizowaniu, tj. ograniczaniu wydatków państwowych, a więc przywracaniu ludziom władzy nad ich własnymi pieniędzmi, stanowiłoby zachętę do wydajniejszej pracy, a także sprzyjałoby przejmowaniu przez sektor prywatny świadczenia usług np. medycznych, czy edukacyjnych, które państwo dzisiaj wmusza nam siłą, bo siłą ściąga haracz pod pretekstem dostarczania nam tych dobrodziejstw.
Ryczałtowy podatek osobisty budzi w wielu ludziach żywiołowy odruch sprzeciwu, który tłumaczą sobie pochlebnie jako reakcję w obronie sprawiedliwości. Tymczasem ze sprawiedliwością nie ma to nic wspólnego, a raczej - z patologicznym sposobem reagowania na nierówności społeczne.
Choroba czerwonych oczu
Nikt rozsądny nie domaga się przecież, by ludzie zamożniejsi płacili wyższe ceny, dajmy na to, za chleb, mięso, czy benzynę. Nikt, może poza ewidentnymi durniami, nie uważa, by takie zróżnicowanie było warunkiem sprawiedliwości. Dlaczego zatem bogatsi powinni płacić wyższą składkę na państwo, które w końcu też można potraktować jako rodzaj usługi w postaci bezpieczeństwa i wymiaru sprawiedliwości? A jednak przekonanie, że bogatsi powinni za te usługi płacić wyższą cenę, jest bardzo rozpowszechnione. Przecież podatek liniowy atakowany jest przede wszystkim dlatego, że bogatsi płaciliby tak sam PROCENT od dochodu, co biedniejsi, a przecież oznacza to, że za tę samą usługę w postaci "państwa" płaciliby nominalnie wielokrotnie więcej, co ubożsi. Jestem przekonany, że wynika to z upowszechniania się patologicznego sposobu reagowania na społeczne nierówności. Chińczycy nazywają tę reakcję "chorobą czerwonych oczu". Człowiek dotknięty tą przypadłością pragnie, by każdemu było tak źle, jak jemu. Gotów jest nawet poświęcić w tym celu własny interes.
Spotkałem się z takim przypadkiem osobiście, a obserwując kolejne kampanie wyborcze i rezultaty głosowań widzę, iż z roku na rok patologia ta upowszechnia się u nas coraz bardziej, przybierając charakter epidemii. Przypomina to anegdotkę o rewolucji październikowej w Rosji. Księżna słysząc dobiegającą z ulicy strzelaninę, posłała pokojówkę, by sprawdziła, co to za hałasy. - Wybuchła rewolucja, proszę księżnej pani. - Rewolucja, powiadasz gołąbeczko - zadumała się księżna. - A powiedz mi, czego chcą ci rewolucjoniści. - Chcą, żeby nie było bogatych - wyjaśniła pokojówka. - Żeby nie było bogatych... No proszę - a dekabryści chcieli, żeby nie było biednych!
Stanisław Michalkiewicz