Michalkiewicz: Złodziejstwo zuchwałe
Kto i tak musi do emerytur górniczych dokładać? W tym tygodniu związkowcy domagali się od pana marszałka i pozostałych posłów przyznania górnikom licencji na rabowanie pozostałych współobywateli. Dostali wszystko, czego chcieli!
Ochlokracja. To słowo pochodzenia greckiego oznacza taki układ sił politycznych w ustroju republikańskim, w którym władza należy do tłumu (gr. ochlos). Ochlokracja jest bardzo podobna do demokracji, ale mimo tych podobieństw są też istotne różnice, a właściwie jedna: zasadą demokracji jest to, że...
Rację ma Większość
Im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. W większości przypadków jest to oczywiście nieprawda, ale przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. W przypadku ochlokracji o żadnej zasadzie porządkującej nie można mówić, ponieważ tłum nie poddaje się zasadom, tylko nastrojom, które z kolei wywoływane są przez wrażenia. Nigdy nie wiadomo, jakie wrażenie wywrze na tłumie jeden i ten sam fakt, np. wystrzał; równie dobrze może wywołać paniczną ucieczkę, jak i brawurowy, czy jak kto woli - furiacki atak.
Tłum jest nieprzewidywalny i dlatego stanowi wdzięczny obiekt manipulacji, w demokracji politycznej bardzo przydatnych, ponieważ zmanipulowane reakcje tłumu przedstawiane są jako wola społeczeństwa. Z taką manipulacją mieliśmy do czynienia 26 lipca pod Sejmem w Warszawie, gdzie górnicy pobili się z policją, w następstwie czego Sejm w całej rozciągłości przyjął ich żądania.
Najwyraźniej przedwyborcza atmosfera sprzyja przekształcaniu w tłum również członków najwyższej władzy ustawodawczej, z marszałkiem na czele. Jest to wdzięczny temat dla specjalistów, którzy chłodnym okiem naturalisty ("co wykopuje i nazywa glisty"), powinni wszechstronnie zbadać ten przypadek ochlokracji odgórnej.
Licencje na rabunek współobywateli
Manifestanci zorganizowani przez związki zawodowe przyjechali do Warszawy, żeby wymusić na Sejmie uchwalenie ustawy bezterminowo przedłużającej górnikom możliwość przechodzenia na emeryturę po przepracowaniu 25 lat bez względu na wiek. Podnosili argument, że górnicy dołowi, tzn. pracujący pod ziemią, w większości nie dożywają wymaganych 65 lat. Jeśli tak, to zmuszanie górników do ubezpieczeń społecznych na tych warunkach jest oczywiście niesprawiedliwe.
Ale podobnie niesprawiedliwe jest zmuszanie kogokolwiek na tych warunkach do ubezpieczeń społecznych, bo przecież nigdy z góry nie wiadomo, jak długo ktoś będzie żył. Jednak górnicy nie domagali się zniesienia przymusu ubezpieczeń społecznych, żeby, dajmy na to, mogli sobie kwotę odbieraną im obecnie jako "składka" ubezpieczeniowa, odkładać do banku, a kiedy, po 25 latach pracy, przyszłaby im ochota na odmianę, mogli oddać się rentierstwu lub zająć drobnym biznesem.
Nic z tych rzeczy
Górnicy domagali się, by w ramach istniejącego systemu, płacili składki tylko przez 25 lat, natomiast otrzymywali emeryturę taką jak ci, którzy płacą składki przez lat 30. Nawet gdyby - jak w latach 60-tych - na jednego emeryta przypadało 7 płacących składki, a nie - jak dzisiaj - niecałych dwóch, to i tak ktoś musiałby do emerytur górniczych dokładać. A kto? Organizujący manifestację związkowcy odpowiadają krótko - "państwo". Ale przecież "państwo", tzn. władza publiczna, nie wytwarza żadnego bogactwa! "Państwo" może tylko rozdzielać bogactwo wytworzone przez innych ludzi, a następnie im odebrane.
Oznacza to, że związkowcy tak naprawdę domagali się od pana marszałka Cimoszewicza i pozostałych posłów przyznania górnikom licencji na rabowanie pozostałych współobywateli. I pan marszałek Cimoszewicz, po krótkim pokazie hamletyzowania poddał pod obrady Sejmu projekt stosownej ustawy, którą Izba znaczną większością uchwaliła.
Jeśli wierzyć pani Agnieszce Chłoń-Domińczak z Ministerstwa Polityki Społecznej (to jest ten urząd wydający licencje na rabunek współobywateli), to każdy pracujący będzie zmuszony do zapłacenia na ten cel tysiąca złotych rocznie. Kto nas zmusi? Ano - kolejny rząd, funkcjonujący w tych warunkach jako fachowiec od mokrej roboty.
Korupcja jako zasada rządzenia
Widowisko, jakiego byliśmy świadkami dowodzi, że wbrew patetycznym deklaracjom, korupcja wcale nie jest u nas patologicznym marginesem, ani w ogóle patologią, ale fundamentalną zasadą rządzenia państwem. Czymże bowiem jest korupcja, jeśli nie płaceniem za złamanie zasad sprawiedliwości? Sprawiedliwość - jak przed dwoma tysiącami lat zauważył Ulpian - jest "niezłomną i stałą wolą oddawania każdemu tego, co mu się należy".
Czy górnikom rzeczywiście "należy się" po 1000 zł rocznie od, dajmy na to, prządek, chłopów, nauczycieli, czy kolejarzy? A niby z jakiej racji? Tymczasem na takim właśnie absurdalnym domniemaniu ufundowany jest system tzw. redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. W takim razie korupcja rozpoczyna się już na etapie kampanii wyborczej, kiedy to politycy obiecują wyborcom rozmaite korzyści "z budżetu państwa".
Wódka polityczno-budżetowa
W swoim czasie media piętnowały przypadki nakłaniania wyborców do głosowania na konkretnego kandydata w zamian za wódkę. Może to nie jest metoda godna pochwały, ale z pewnością uczciwsza od nakłaniania do poparcia kandydata obiecującego umożliwienie rabowania współobywateli za pośrednictwem władzy publicznej. Kandydat, który stawia wyborcom wódkę, płaci za nią z własnej kieszeni, albo z kieszeni swoich sponsorów. Gdyby partie polityczne nie były finansowane z budżetu, współobywatele nigdy nie zostaliby obciążeni kosztami tego poczęstunku.
Natomiast polityk "wrażliwy społecznie" to rodzaj złodzieja zuchwałego, który nie tylko sam jest zdemoralizowany do szpiku kości, ale w dodatku demoralizuje całe społeczeństwo. Skwapliwość, z jaką górnicy, podjudzeni przez związkowców, poddali się tej demoralizującej perswazji, jest oczywiście przykrym widowiskiem, ale skoro tak ochoczo potępiamy skutki, to dlaczego starannie omijamy przyczynę, w postaci modelu państwa, jako jaskini zbójców, w której ferajna raz po raz nie tylko zachęca poszczególne grupy społeczne lub zawodowe, żeby porabowały sobie swoich bliźnich, ale jeszcze dostarcza im pozorów legalności w postaci ustaw i rozporządzeń?
Miłość ci wszystko wybaczy?
"Gdybym wczoraj nie dopuścił do żadnego kompromisu, mielibyśmy tutaj prawdopodobnie problemy na znacznie większą skalę i również ja byłbym za to odpowiedzialny. Gdybym z kolei dopuścił do rozpatrzenia całej ustawy, jaka była proponowana przez Sejm, byłbym oskarżony o to, że doprowadzam do załamania finansów publicznych państwa" - powiedział marszałek Cimoszewicz, komentując przebieg sejmowej debaty nad nieszczęsną ustawą.
Mam nadzieję, że nie mówił szczerze, bo w przeciwnym razie byłoby oczywiste, że w ogóle nie zrozumiał, co się stało. Po pierwsze - jaki "kompromis"? Górnicy dostali wszystko, czego chcieli, a burda pod Sejmem była (miała być?) alibi, że w przeciwnym razie będzie jeszcze gorzej.
Po drugie - czy wskutek burdy zastrzeżenia podnoszone poprzednio przez samego pana marszałka utraciły ważność? Oskarżenia by były, to jasne, podobnie jak i to, że pan marszałek najwyraźniej się ich zląkł. Czyżby tylko udawał, że ma duszę Rzymianina, a w gruncie rzeczy jest po prostu nadmiernie spragniony miłości?
Stanisław Michalkiewicz