Moralność w biznesie - rozsądek wszędzie
Pracownicy LOT-u są oburzeni postawą prezesa firmy Jana Litwińskiego, który pobierał wielotysięczną pensję nie tylko z własnej spółki, ale również od mniejszościowego udziałowca SAirGroup - pisze Gazeta, kreująca się od pewnego czasu na jedynego obrońcę moralności w naszym skorumpowanym kraju.
A dalej już leci. Najpierw emocjonalnie: "grom z jasnego nieba", przedstawicielka załogi w radzie nadzorczej LOT jest "zszokowana", postawa prezesa "była niemoralna", a później pryncypialnie: "Pierwszy raz słyszę! Gdyby szefowie LOT-u przyszli do mnie z prośba o pozwolenie na takie zarobki, od razu bym ich przepędziła" - grzmi Aldona Kamela-Sowińska, ostatnia minister skarbu w rządzie Buzka.
Po pierwsze dlaczego i po co mieli panią minister pytać? - ale to tylko tak na marginesie, bo sprawa jest naprawdę poważna i wymaga poważnego wyjaśnienia. Na razie mamy więcej pytań niż odpowiedzi, co wielu zabierającym głos nie przeszkadza wcale już pogrzebać prezesa Litwińskiego, od 10 lat, z niekwestionowanymi sukcesami, kierującego naszym narodowym przewoźnikiem (LOT, jako jedyny ze zbankrutowanej szwajcarskiej grupy nie tylko nie upadł, ale ma się zupełnie przyzwoicie). Wyjaśnienia z pewnością wymaga i zakres wykonanych prac opłaconych przez szwajcarską firmę, możliwość wystąpienia konfliktu interesów, wreszcie nie tyle wysokość, co tryb wypłacenia honorariów w świetle prawa dewizowego i podatkowego oraz kwestia zgodności tego trybu postępowania z kodeksem handlowym. Prezes zarabiał, niech się tłumaczy, wyjaśnia. Nie chodzi bowiem o to by być "adwokatem diabła".
Znacznie bowiem bardziej interesujące jest co innego. "Docierały do mnie pogłoski o bulwersujących zarobkach zarządów spółek skarbu państwa. Wystąpiłem do rad nadzorczych, by podały, jakie one są. Rady odmówiły." - żali się Emil Wąsacz, "mały wielki człowiek", minister skarbu w rządzie Buzka. Rzeczywiście aż go żal, bo nie sposób nie porównać go do zdradzanego męża - wszyscy wiedzą, że żona go zdradza tylko on jeden nie. Biedaczek. Ale tak na wszelki wypadek, na fali argumentów o sprawiedliwości społecznej, takich samych żołądkach, i innych równie populistycznych hasłach rodem z minionej (wydawało się bezpowrotnie) epoki, w marcu 2000 roku parlament uchwalił, a weszła w życie pół roku później, ustawę kominową. Ogranicza ona zarobki szefów spółek państwowych do najwyżej sześciu średnich pensji krajowych i, w myśl tej ustawy prezes LOT (podobnie jak kierujący innymi spółkami państwowymi) mógł zarabiać najwyżej ok. 13 tys. złotych miesięcznie. Dużo pieniędzy, naprawdę dużo. Ale...
Tyle, aż tyle, mógł zarabiać prezes źle zarządzanej spółki, która kreowała miliardowe straty, i tyle samo, tylko tyle, geniusz, pod którego rządami państwowa spółka zawojowała cały świat. Tyle tylko, że geniuszy nie było, bo... który by przyszedł do takiej pracy i tak się starał za 13 tys. zł. Chociażby, w czym jest gorszy prezes PKO BP, przynoszącego pokaźne zyski banku państwowego, od prezesa któregoś z banków sprywatyzowanych (z zyskami bywa różnie), że musi zarabiać kilkudziesięciokrotnie mniej. Dlatego już w ubiegłym roku Kaczmarek, ówczesny minister skarbu, mówił o tej ustawie, że jest "potencjalnym źródłem patologii". I nawet próbował w niej coś zmienić. Może on lepiej widział i wiedział - miał większą siłę przekonywania rad nadzorczych.
Teraz widać wracamy do hipokryzji: coś tam słyszeliśmy, ale tak naprawdę to nic nie wiemy i nie chcemy wiedzieć. Pensje prezesów będzie ustalała załoga - najlepiej drogą głosowania, a jak nie będzie pokorny to... się mu zabierze. W końcu wszyscy mamy takie same żołądki. Tylko, że te cholerne głowy nie wszyscy mamy takie same.
By uniknąć tych wiecznych, i co tu kryć, żenujących dyskusji, jest tylko jedna rada: sprywatyzować wszystko co państwowe, a wtedy o zarobki menedżerów będzie już martwił się ktoś inny. A jeżeli nie, jeżeli musi być państwowe, to niestety płacić trzeba tak jak wszędzie indziej, "jak płaci rynek. Czy wtedy nie będzie takich "afer"? Nie, takich nie będzie. Będą inne.