Na inflację nie ma mocnych? Niekoniecznie
Szalejąca inflacja często tłumaczona jest tym, że w Polsce mamy niewielki wpływ na wzrost cen, ponieważ czynniki pochodzą przede wszystkim z zewnątrz. Jednak mają one bardziej złożony charakter i swoje źródło częściowo, o czasem nawet w całości, w polityce krajowej. Nie ma co zwalać winy tylko na giełdy, globalnych spekulantów czy Brukselę, bo w dużej mierze inflację mamy na... własne życzenie.
"To nie my, to oni!" - w polityce gospodarczej to chwyt stary jak świat, aby zrzucić z siebie odpowiedzialność za problemy. Szczególnie, gdy ma się taki gorący kartofel jak inflacja, która jak na złość rośnie i rośnie, i poszybowała już do poziomu 5,5 proc. - najwyższego od dwóch dekad. Premier może nawet nie wiedzieć, ile kosztuje bochenek chleba, ale miliony gospodarstw domowych doskonale wiedzą, bo codziennie jednak robią zakupy. A już na pewno uważnie śledzą ceny podstawowych produktów najmniej zamożne osoby, bo właśnie żywność w ich koszyku ma relatywnie wysoki udział. Jak w powiedzeniu, że jest tylko jedna kategoria ludzi, którzy myślą więcej o pieniądzach niż ludzie bogaci - to ludzie biedni.
Zatem skoro życiowo zainteresowani widzą, że coś tutaj nie gra z cenami i coraz mniej wierzą w uspokajające głosy, że ceny rosną przejściowo, a w zasadzie nia ma się co przejmować, bo przecież - przynajmniej statystycznie - płace rosną jeszcze szybciej, to sposobem na wytłumaczenie im "dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze", jest skierowanie światła podejrzeń jak najdalej od polityki krajowej. Najlepiej gdzieś na odległe światowe giełdy i spekulantów, albo na dyżurnego winnego, czyli Unię Europejską, która ośmiela się wprowadzać np. Zielony Ład. Szczególnie wiele emocji inflacyjnych w tym kontekście wzbudzają kwestie cen żywności, energii i usług, które mocno biją po kieszeni konsumentów. Dlatego warto zastanowić się, na ile tymi czynnikami - umownie - rządzi zagranica, a na ile to jednak kraj.
Gdybyśmy żyli w gospodarce totalnie zamkniętej, to ile kosztuje tona zboża zależałoby przede wszystkim od wysokości zbiorów w naszych granicach, pogody itd. W roku chudym - cierpielibyśmy niedostatek żywności, a może i nawet głód, a w tłustym - wszystkiego byłoby pod sufit. Jednak nie żyjemy zamknięci w bańce, tylko należymy do gospodarki globalnej, czy tego chcemy czy nie. Zatem ceny zbóż, i generalnie żywności, nie zależą tylko od tego, ile urośnie u nas na polu albo zostanie wyhodowane, tylko jak koniunktura wygląda w ujęciu globalnym. Punktem odniesienia na rynku żywności są ceny na światowych giełdach, które wyznaczają trendy i wpływają także na nasz lokalny rynek. A te są od dłuższego czasu na wyśrubowanych poziomach, ponieważ produktami rolnymi spekuluje się tak samo, jak np. akcjami czy obligacjami.
Kupujący na giełdach najczęściej wcale nie mają zamiaru fizycznie odbierać zakontraktowanych dostaw, tylko dalej nimi obracają, szukając szansy na zarobek czysto finansowy. Pod tym względem mały punkt dla zwolenników twierdzenia, że inflacja przychodzi do nas z zewnątrz. Jest jednak druga strona medalu, czyli rosnący popyt wewnętrzny, który bierze się m.in. stąd, że gospodarstwa domowe mają coraz większe środki finansowe nie tylko dzięki swojej pracy, ale także transferom socjalnym, np. programowi 500+ czy dodatkowym świadczeniom dla seniorów (ekstra tzw. emerytury). Jesteśmy narodem konsumentów, bardziej preferujemy bieżące wydawanie, niż inwestowanie z myślą o przyszłości, więc prowadząc politykę tak hojnych transferów socjalnych jaką mamy, rządzący godzą się na wlewanie się do gospodarki dziesiątków miliardów złotych rocznie, o których z góry wiadomo, że lwia ich część pójdzie na konsumpcję, wpływając na ceny np. żywności (to z kolei kamyk wrzucony do ogródka przekonanych, że inflacja jest wyłącznie z zewnątrz). Skoro celem politycznym jest pobudzanie konsumpcji, która w coraz większym stopniu decyduje o wzroście PKB, to jednak ma ona swój wkład w rosnące ceny.
Gospodarka się rozwija, więc inflacja traktowana jest jako skutek uboczny tego wzrostu, dodajmy - do zaakceptowania politycznie. Gdyby jednak zapadła decyzja polityczna o ograniczeniu transferów socjalnych (nie sposób sobie oczywiście jej wyobrazić, skoro nawet opozycja popiera takie transfery z obaw o własne sondażowe słupki), byłaby czynnikiem hamującym inflację, ale równolegle bijącym we wzrost gospodarczy. Zatem nie do końca jest tak, że nie mamy w tym wypadku narzędzi do obniżenia presji na inflację. Tylko nikt z kręgów władzy i opozycji nie chce ich użyć, aby nie popełnić samobójstwa politycznego.
Kolejną kategorią inflacjogenną są ceny energii. Znowu wracamy do giełd światowych, gdzie handluje się ropą czy gazem, i - podobnie jak przy żywności - ma to przełożenie na cenę benzyny czy gazu w Polsce. Nie jesteśmy w stanie wpływać na notowania surowców w wymiarze globalnym (kolejny mały punkt dla twierdzących, że inflacja przyszła z zewnątrz), tyle, że na własnym podwórku teoretycznie też mamy narzędzia, aby ceny np. benzyny obniżyć, bo decydują o tym przecież nie tylko cena baryłki na giełdach, marże producentów i dystrybutorów, ale przede wszystkim daniny płacone państwu, a zawarte w cenie detalicznej - opłata paliwowa, podatek VAT czy akcyza (to z grubsza aż połowa ceny detalicznej). Zatem znowu nie do końca jest tak, że zupełnie nie mamy narzędzi wpływu na ceny paliw.
Tylko znowu trudno sobie wyobrazić, aby państwo, chcąc ulżyć konsumentom i obniżyć inflację do celu 2,5 proc. (plus minus 1 pkt proc.) pohamowało swój apetyt podatkowy. Po pierwsze, rząd nie ma żadnych pieniędzy, tylko te, które zbierze z podatków, więc zależy mu na maksymalizowaniu wpływów, a nie obniżaniu, po drugie z czegoś trzeba finansować utrzymanie państwa i... transfery socjalne, aby z kolei utrzymać poparcie polityczne.
Koło się zamyka - są sposoby na obniżenie presji inflacyjnej wywoływanej przez paliwa, ale nie ma się co łudzić, że ktoś obniży wpływy podatkowe, skoro z drugiej strony hojnie rozdaje pieniądze, bo podciąłby politycznie gałąź, na której siedzi. O ile jednak w tym wypadku można nawet trochę rozgrzeszyć władzę polityczną, bo państwo wszak utrzymuje się z podatków, to jeśli chodzi o ceny energii elektrycznej nie można już państwu tak łatwo odpuścić wywołania ogromnego impulsu inflacyjnego. Kurczowe trzymanie się przez dekady węgla jako głównego paliwa dla energetyki bezpośrednio przekłada się na to, ile płacimy za energię elektryczną.
W efekcie mamy jedne z najwyższych w Europie cen hurtowych dla przedsiębiorców, a co roku rosną także taryfy dla gospodarstw domowych (w miarę możliwości hamowane urzędowo, choć w 2022 roku może być z tym trudno, skoro jednemu z wielkich państwowych koncernów energetycznych marzy się nawet 40-proc. podwyżka taryfy...).
Tymczasem, gdybyśmy wcześniej podjęli strategiczną decyzję o transformacji energetyki i przejściu na źródła nisko- lub zeroemisyjne, to dziś problem byłby znacznie mniejszy.
Jednak polityczny pakt z branżą górniczą, szczególnie od wyborów w 2015 roku, zakonserwował strukturę wytwarzania prądu na korzyść węgla, a Odnawialne Źródła Energii (OZE) traktowane były po macoszemu, albo ich rozwój wręcz zahamowano (wiatraki na lądzie). Jeśli dodamy do tego istniejącą do dziś jedynie na papierze elektrownię atomową, pomimo wielkich atomowych planów różnych opcji politycznych, to mamy odpowiedź o przyczynę wysokich cen energii na rynku krajowym.
Ktoś powie: "Ale, zaraz, zaraz, a co z uprawnieniami do emisji CO2?! Przecież to wymysł Unii Europejskiej i ponosimy jego koszty...". Owszem, obrót prawami do emisji jest patentem czysto unijnym, a w zaledwie trzy lata ceny uprawnień poszły w górę dziesięciokrotnie (z poziomu 5-6 euro za tonę), ale czego się spodziewali sternicy polityki energetycznej w Polsce?
Że problem CO2 zniknie jak kamfora? Przecież już wchodząc do Unii wiadomo było, że ma ambitne cele klimatyczne. A ich realizacji służy właśnie m.in. rynek handlu prawami do emisji CO2. Im droższe uprawnienia, tym droższy prąd z węgla i trzeba od niego odchodzić. Proste jak drut. Zatem taką słoną cenę, także w postaci wzrostu inflacji, płacimy za krótkowzroczną politykę energetyczną, w której kalkulacje polityczne (poparcie na Śląsku) wzięły górę nad kalkulacją ekonomiczną i doprowadziło do zlekceważenia trendów globalnych.
Odbija się to nam teraz czkawką, choć - co warto podkreślić - polityka energetyczna staje się już bardziej "zielona", lecz w inflacji nadal mamy silny "ślad węglowy". Tak pozostanie na lata. W ten sposób fatalne polityczne zaniechanie w rozwoju OZE i atomu, które już wiele lat temu mogły zmniejszyć nasze uzależnienie od węgla, odczuwamy wszyscy w rachunkach za prąd. Powoduje to, że wspomniany wcześniej bochenek chleba stale drożeje, bo nie tylko przesądza o nim cena mąki i pracy, ale również energii, jeśli piekarz używa pieca elektrycznego...
Przyjrzyjmy się jeszcze cenom usług, które rosną nawet szybciej niż ceny towarów. Co takiego dzieje się, że za usługi płacimy tak drakońsko? Tu już znacznie trudniej zwalić winę na giełdy, spekulantów czy Unię Europejską, tylko powodów trzeba zdecydowanie poszukać na własnym podwórku. Obiektywnym może być obecnie cenowe odreagowanie usługodawców po okresie pandemii, gdy z powodu lockdownu nie mieli dochodów i chcą teraz "odbić" sobie straty. Ale byłoby to zbyt proste wytłumaczenie.
O cenach usług w dużej mierze decyduje stan rynku pracy, a mamy od lat rynek pracownika, który chce zarabiać coraz więcej. To oczywiście naturalne, ale jest kilka kotwic, które powstrzymują wzrost płac. Przykładem jest płaca minimalna i płaca godzinowa. Jednak i te rosną mocno rok w rok, bo taka jest decyzja polityczna. To wywołuje efekt kuli śnieżnej żądań płacowych w wielu firmach, najłatwiej je wyrwać w państwowych, trudniej w prywatnych.
Przykład z innej beczki. Ceny usług bankowych. Mamy do czynienia z niebagatelnym ich wzrostem, nawet rzędu 40-50 proc. rocznie, bo banki szukają rozpaczliwe dodatkowych źródeł dochodów. Dlaczego? Otóż stopy procentowe utrzymywane są na blisko zerowym poziomie i trudno bankierom zarobić na marży odsetkowej. Skoro - w uproszczeniu - kredyty się mało opłacają, to klientów banków trzeba doić opłatami i prowizjami. Gdyby stopy procentowe były wyższe i adekwatne do poziomu skutecznie hamującego inflację, to bankom bardziej opłacałoby się prowadzić akcję kredytową, a mniej śrubować ceny usług.
A stopy mamy na blisko zerowym poziomie przy 5,5-proc. inflacji, bo taka jest wola sterników krajowej polityki pieniężnej. Czyli przyczyna nie leży wcale gdzieś w Londynie czy Frankfurcie, tylko w Warszawie.
Podsumowując, nie jest tak, że inflacja przyszła wyłącznie z zewnątrz, że nic nie można zrobić, tylko spokojnie czekać, aż sama opadnie, że nie mamy w Polsce narzędzi przeciwdziałania wzrostom cen. Problemem jest ryzyko podejmowania niepopularnych decyzji, czy to monetarnych czy fiskalnych, a także wysoka stawka utrzymania poparcia politycznego.
Gdy dodamy do tego ewidentne korzyści państwa z podatku inflacyjnego, bo to również skutek wzrostu cen, a także inflacyjne spłacanie jego długów, których zaciąganych jest coraz więcej, to wychodzi w ostatecznym rozrachunku, że zaniechanie działań antyinflacyjnych jest bardzo na rękę rządzącym, za co niestety płacą gospodarstwa domowe oraz posiadacze oszczędności.
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie