Nie dolewajcie oliwy do ognia! Ekonomista przestrzega NBP
Bliskie zera stopy procentowe, łagodzenie ilościowe, nieograniczona dostawa płynności (do i tak nadpłynnego) systemu bankowego. Takimi "kołami ratunkowymi" chwali się NBP, mówiąc jak broni naszą gospodarkę przed kryzysem. Nie powinniście naśladować innych wielkich banków centralnych - ostrzega Marek Dąbrowski. Dlaczego?
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Przypomnijmy najpierw, że zaraz po wybuchu pandemii w marcu NBP wprowadził operacje repo zapewniające nieograniczoną płynność polskim bankom i obniżył im stopę rezerwy obowiązkowej. Wprowadził też "łagodzenie ilościowe", czyli zaczął skup obligacji Skarbu Państwa oraz Polskiego Funduszu Rozwoju i Banku Gospodarstwa Krajowego. Rada Polityki Pieniężnej w marcu, kwietniu i w maju obniżyła stopu procentowe, w tym główną o 140 punktów bazowych do 0,1 proc.
Przedstawiciele NBP i RPP wielokrotnie mówili, że nasz bank centralny robi to, co amerykański Fed, czy też Europejski Bank Centralny. Korzysta zatem z najlepszych wzorów. Ale Marek Dąbrowski, były parlamentarzysta, były wiceminister finansów, były członek Rady Polityki Pieniężnej uważany w niej wówczas za czołowego "jastrzębia" uważa, że takie naśladownictwo nie jest właściwe.
"W przypadku globalnych szoków finansowych popyt na pieniądz reaguje w diametralnie odmienny sposób w odniesieniu do walut globalnych i peryferyjnych (...) W związku z tym, banki centralne zarządzające walutami globalnymi i peryferyjnymi muszą reagować w odmienny sposób na negatywne szoki o charakterze globalnym" - napisał Marek Dąbrowski w analizie opublikowanej przez Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Bo światowy system pieniężny rządzi się swoimi prawami. Tak właśnie jest z walutami. Dzielą się one na globalne i peryferyjne. Globalne waluty to podstawowe waluty rezerwowe świata, a więc dolar, euro, jen, brytyjski funt i szwajcarski frank. Odpowiadają one w sumie za zdecydowaną większość rezerw gromadzonych przez wszystkie banki centralne świata.
Królem wśród nich jest oczywiście dolar. To on od ok. 100 lat jest podstawowym w skali międzynarodowej (ale też w wielu krajach mających niestabilne waluty) miernikiem wartości, jest środkiem do zawierania transakcji w handlu oraz w finansach i środkiem gromadzenia oszczędności. Dlatego - w wielkim uproszczeniu - można powiedzieć, że emitującym je bankom centralnym po prostu "więcej wolno". Bo i tak mogą być pewne, że popyt na globalne waluty znajdzie się zawsze.
Tu trzeba dodać jedno - gigantyczne długi jakie zaciągają USA dodane do wcześniejszego olbrzymiego zadłużenia, słabości strukturalne amerykańskiej gospodarki przejawiające się w obronie jej konkurencyjności przez "wojny handlowe", napięcia społeczne - wszystko to nie służy dolarowi. Głosy, ze straci on swoją pozycję "króla" pojawiają się już od poprzedniego kryzysu. Ale jedno jest pewne - miną jeszcze dziesiątki lat jeśli w ogóle tak się stanie. A tymczasem kryzysy walut lokalnych wybuchają niemal z dnia na dzień.
Bo waluty lokalne czy też peryferyjne nie cieszą się tymi przywilejami, co "król". Gdy wybucha globalny kryzys, taki jak poprzedni z lat 2007-2009, albo obecny związany z pandemią, waluty te stają się jak gorące kasztany. Każdy chce się ich pozbyć i uciec do "bezpiecznej przystani" globalnych walut.
Tak było podczas kryzysu finansowego w latach 2007-2009. Kapitał uciekał z krajów zaliczanych do "rynków wschodzących", a zadłużonych w twardych walutach. To spowodowało, że w gospodarkach tych rosła inflacja, gdy "dojrzałe" gospodarki mające swoje globalne waluty zmagały się z deflacją. Banki centralne wschodzących rynków łamały sobie głowę jak powstrzymać odpływ kapitału, a nie jak skompensować skutki jego napływu, jak w związku z tym zapobiegać kryzysowi bilansu płatniczego i jak chronić stabilność finansową.
Teraz mamy sytuację inną. Na razie. Bo we wszystkich krajach dotkniętych pandemią zmniejszył się popyt wewnętrzny na towary i usługi, a w związku z tym zwiększyły się oszczędności. Ale to jest sytuacja przejściowa i wcale nie jest pewne, że potrwa ona "zawsze".
"(...) nie wiadomo, czy ten "nawis pieniężny" nie ulegnie gwałtownemu uruchomieniu wraz z pełnym rozmrożeniem gospodarki. Oznacza to, że banki centralne emitujące waluty peryferyjne powinny zachować szczególną ostrożność, gdyż ich pole manewru decyzyjnego jest znacznie węższe niż w przypadku Fed lub EBC" - napisał Marek Dąbrowski.
Obecny kryzys spowoduje zapewne to, że dojrzałe gospodarki będą znowu zmagać się z deflacją. Dlatego - podobnie jak po poprzednim kryzysie - banki centralne zareagowały gwałtownym obniżeniem stóp procentowych, ujemnymi stopami procentowymi od dobrowolnych depozytów banków komercyjnych w banku centralnym (strefa euro, Japonia, Szwajcaria) oraz tzw. luzowaniem ilościowym, czyli skupem przez bank centralny obligacji skarbowych i innych papierów wartościowych na rynku wtórnym.
Pomimo skrajnej niepewności co do tego jak z obecnym kryzysem poradzą sobie "dojrzałe" gospodarki, dysponujące "globalnymi" walutami, może okazać się, że te mające waluty peryferyjne lub lokalne staną przed zupełnie innymi wyzwaniami. Będą do nich znowu należały odpływ kapitału i inflacja.
"W tej sytuacji naśladowanie Fed, EBC, Banku Japonii lub Banku Anglii w stosowaniu niekonwencjonalnych środków polityki pieniężnej byłoby całkowicie przeciwskuteczne. Oznaczałoby dolewanie oliwy do ognia. Poza tym zbyt duża aktywność banków centralnych na rynku papierów skarbowych mogłaby kojarzyć się wielu podmiotom gospodarczym z niedawną w przypadku wielu krajów praktyką finansowania deficytu budżetowego emisją pieniężną" - pisze Marek Dąbrowski.
Ekonomista przypomina, że po poprzednim kryzysie, pomiędzy 1 września 2008 roku, a 31 maja 2009, zloty stracił ponad 35 proc. swojej wartości. To znaczy, że - mierząc zamożność miarami międzynarodowymi - Polacy zbiednieli o ponad jedną trzecią.
Jacek Ramotowski