Odmrażanie handlu: „Albo będzie pustka, albo ludzie się rzucą”
W Polsce mamy ok. 12,1 mln m2 nowoczesnej przestrzeni handlowej, której część zajmują galerie handlowe. Dzisiaj szerzej otworzyły one swoje podwoje dla klientów po przeszło siedmiu tygodniach ograniczeń. Jak wygląda odwilż handlu i co sądzą o niej pracownicy sklepów, sprawdziliśmy w jednym z warszawskich centrów handlowych.
Pierwszy dzień otwarcia sklepów stacjonarnych w jednej z dużych galerii handlowych w stolicy. Godziny wczesno popołudniowe. Bez tłoku, ale też bez pustek. Zdecydowana większość sklepów jest już otwarta dla klientów, ale są wyjątki.
Od razu po wejściu do galerii da się zauważyć, że do handlu sprzed zamknięcia nie wróciły jeszcze wszystkie wyspy handlowe, czyli punkty sprzedaży usytuowane w szerokich przejściach centrów handlowych. Może dlatego, że w projekcie rozporządzenia Rady Ministrów, które przywróciło handel, przewidziano pierwotnie, że punkty te pozostaną zamknięte. W ostatecznej wersji przepisów zezwolono na ich otwarcie, ale pod pewnymi warunkami. Czasu na przygotowanie było jednak mało, bo rozporządzenie ujrzało światło dzienne 2 maja.
W oczy rzuca się także wielki nieobecny, czyli Grupa LPP. Sklepy polskiego producenta odzieży, właściciela marek Reserved, Mohito, Cropp, House i Sinsey pozostają zamknięte. W ubiegły czwartek firma poinformowała, że zarząd podjął decyzję o odstąpieniu od części umów dotyczących najmu powierzchni w centrach handlowych w Polsce. Umowy te dotyczą około 29,5 proc. ogólnej powierzchni handlowej wykorzystywanej przez LPP. Jednocześnie spółka jest otwarta na rozmowy z galeriami handlowymi na temat nowych umów "zawierających warunki adekwatne do nowych okoliczności". W grę wchodzi więc negocjacja wysokości czynszów najmu.
Nastroje wśród sprzedawców, w tych sklepach, które otworzyły się na klientów - raczej pozytywne. Zwłaszcza wśród młodszych przeważa ulga, że wreszcie można było wrócić do pracy i wyjść z domu. Starsi są mniej entuzjastyczni. - W sumie, jak już musimy z tym i tak żyć... Jak już powiedziano, że wracamy, to wracamy - mówi sprzedawczyni w sklepie z kawami i herbatami. Na pytanie, czy jej zdaniem jest za wcześnie na powrót, odpowiada, że trudno powiedzieć, ale w sklepie szykowali się na termin otwarcia 11, 17 maja.
Większość pracowników sklepów zadeklarowała, że otrzymała wynagrodzenie za ostatnie tygodnie, więc o pieniądze nie trzeba było się martwić. Wyjątek to osoby na umowach cywilnoprawnych. Niektórym udało się wrócić do pracy. Tak jak pani Julii, młodej sprzedawczyni w sklepie z bielizną, która przez półtora miesiąca radziła sobie dzięki oszczędnościom i wynagrodzeniu swojego chłopaka. Kiedy okazało się, że sklepy się otwierają, właściciel sklepu przyjął na nowo stary zespół. - Cieszę się, że wróciłam do pracy, bo już nie mogłam wytrzymać w domu - mówi. I dodaje, że ruch jest duży, bo panie potrzebują bielizny, kiedy siedzą w domu...
Na ruch nie narzekają także inni. Każdy coś sprzedał. Prawie każdy powtarza, że w kolejnych dniach będzie pewnie jeszcze lepiej, bo ludzie muszą się przyzwyczaić. - Zobaczymy jak to będzie, ale przypuszczam, że tłumy się zbiorą, zwłaszcza wieczorem po pracy. Ludzie mają dość telewizora, to sobie przyjdą nawet pooglądać do galerii - mówi sprzedawczyni w drogerii.
- Kilka rzeczy już poszło od rana. Myślałem, że albo będzie pustka, albo ludzie się rzucą. I raczej się rzucają - ocenia sprzedawca w sklepie sportowym. Na pytanie, czy cieszy się, że wrócił do pracy jednoznacznie odpowiada, że nie. - Mieliśmy ograniczać wychodzenie z domu. A tu nagle galerie otwarte - mówi. Nie boi się, ale dziwi go ta niekonsekwencja.
Ruch w galerii nie jest jednak równoznaczny z obrotami ze sprzedaży. Najwięcej klientów przewija się w sklepie ze sprzętem RTV i AGD. - Ilościowo jest dużo, ale sprzedaż niewielka. Dużo jest osób, które przyszły pooglądać - ocenia sprzedawca. Do pracy chodzi już od miesiąca. - Dla tych pracowników, którzy chcieli pracować istniała możliwość przeniesienia się do jednego z trzech otwartych sklepów w Warszawie, które nie były w galeriach handlowych. I powiem szczerze, bardzo ładnie to szło. Dużo klientów i to takich, którzy faktycznie chcieli coś kupić i specjalnie po to przyjechali - opowiada.
- Czy można mierzyć ubrania? - pytam w sklepie sportowym. Sprzedawca odpowiada, że buty tak, ubrania raczej też. - Będziemy je wrzucać do dezynfekcji, na magazyn. Nie wiem, czy nie na zsyłkę nawet - mówi. Jak potem wyjaśnia, w sklepie należy zdezynfekować ręce i założyć rękawiczki. Jeżeli ktoś dotknie przedmiotu na sprzedaż bez rękawiczek, to trafia on do specjalnego pudła i znika z ekspozycji. We wszystkich odwiedzonych przeze mnie sklepach można przymierzać odzież. W większości jest ona później odkładana, albo dezynfekowana, na przykład maszyną parową. Gdzieniegdzie czynna jest tylko co druga przymierzalnia. Z obserwacji: z zachowaniem dwumetrowego odstępu podczas rozmowy ze sprzedawcą bywa różnie. Ludzie w naturalnym odruchu ustawiają się bliżej. Wszyscy są za to w maseczkach.
W każdym sklepie przy wejściu czeka płyn do dezynfekcji i rękawiczki. W niektórych, tak jak w jednej z sieciowych drogerii z kosmetykami, przy wejściu stoi pracownik, który przed wpuszczeniem klienta do sklepu prosi o zdezynfekowanie dłoni, nawet w rękawiczkach. Drogeria jest w całości dezynfekowana co dwie godziny. Nieczynne są stanowiska do makijażu, a kosmetyki stosowane na co dzień jako testery, zasłonięto folią. Jak mówi mi sprzedawczyni, nie obawia się powrotu do pracy. Środki ostrożności stosowane w sklepie dają jej poczucie bezpieczeństwa.
Nie boi się także sprzedawca w sklepie ze sprzętem AGD i RTV. - A czego mam się bać? Boję się, to taka wymówka przed pracą, bo niby powinniśmy się izolować i nie wychodzić, ale po zakupy też przecież trzeba wyjść. I powiedzmy, że czegoś dotknę, źle umyję ręce, to też mogę się zakazić. A jeśli mam zachorować, to i tak zachoruję - podsumowuje.
Dominika Pietrzyk