Pandemia pogłębia nierówności w USA
Stany Zjednoczone mają jeden z najwyższych wskaźników nierówności dochodowych wśród krajów OECD. Pandemia, w sensie fizycznym i finansowym, dotyka najmniej zamożnych grup, a to będzie skutkować zwiększeniem społecznej polaryzacji.
Nierówności finansowe w społeczeństwie amerykańskim rosną od kilkudziesięciu lat.
Od 1989 roku luka w zamożności najbogatszych i najbiedniejszych gospodarstw domowych podwoiła się. Wtedy 5 proc. najbogatszych rodzin USA dysponowało aktywami netto 114 razy większymi niż reprezentanci drugiego kwantyla (segment powyżej najniższego pod względem zamożności), co przekładało się odpowiednio na 2,3 mln dolarów i 20,3 tys. dolarów.
Po niespełna 40 latach najbogatsi byli już średnio 248 razy zamożniejsi. Najbogatsze warstwy społeczne najbardziej zyskały na ożywieniu gospodarki po kryzysie sprzed 12 lat.
Jak wynika z analizy Pew Research w latach 2007-16 majątek 20 proc. najbogatszych Amerykanów powiększył się o 13 proc. do 1,2 mln dolarów, a 5 proc. zaliczanych do super bogatych wzrósł do 4,8 mln dolarów. Tymczasem majątek 20 proc. najmniej zamożnych stracił na wartości jedną piątą, a obywateli USA w kolejnym kwantylu aż o 39 proc., czyli zmalał do niecałych 20 tys. dolarów.
Relatywnie traciła też klasa średnia. W latach 1970-2018 mediana jej dochodów wzrosła o 49 proc. (86,6 tys. dol.), ale klasa wyższa powiększyła dochody do 207 tys. dolarów rocznie, czyli prawie o dwie trzecie.
Udział klasy średniej w USA spadł więc o 10 pp do 51 proc., klasy wyższej wzrósł do 20 proc., a osób o niskich dochodach do 29 proc. Co więcej, udział 5 proc. najbogatszych w całkowitym dochodzie w USA wzrósł aż do 23 proc.
Za obniżenie swojego statusu materialnego Amerykanie winią eksport miejsc pracy, niesprawiedliwy system podatkowy i bariery w dostępie do edukacji. Aż dwie trzecie amerykańskich respondentów upatruje źródeł zamożności w sprzyjających okolicznościach życiowych, a nie w ciężkiej pracy.
To wyraźne podważenie amerykańskiego mitu "od pucybuta do milionera". Skutkiem zachodzących zmian jest jeden z najwyższych wskaźników nierówności wśród krajów OECD. Współczynnik Giniego w roku 2018 wyniósł 0,39, podczas gdy średnia dla krajów rozwiniętych wyniosła 0,3. Tylko w RPA i Chile był wyższy.
Przeciętna rodzina reprezentująca klasę średnią w USA nie jest finansowo przygotowana na długotrwałą recesję. Średnie, płynne aktywa (rachunki i depozyty w bankach oraz uniach kredytowych, przedpłacone karty) opiewały w roku 2018 na kwotę 4 tys. dolarów. 12 proc. Amerykanów deklarowało brak możliwości pokrycia nieprzewidzianych wydatków w wysokości 400 i więcej dolarów, a 27 proc. musiałoby sięgnąć po karty kredytowe lub pożyczki. Z kolei analiza Rezerwy Federalnej wskazywała, że sześć na 10 amerykańskich gospodarstw domowych nie ma środków umożliwiających pokrycie wydatków w okresie dłuższym niż 3 miesiące.
Środki płynne stanowią około procenta całości aktywów posiadanych przez obywateli USA. Według ostatnich danych aktywa netto (skorygowane o zadłużenie) wynoszą średnio 87 tys. dolarów, ale obejmują także wartość posiadanego lokalu. Prawie jedna trzecia badanych obywateli USA twierdziła w zeszłym roku, że czuje się biedniejsza niż na początku prezydentury Donalda Trumpa.
Amerykanie należą jednak do najaktywniejszych inwestorów giełdowych na świecie. Według zeszłorocznych badań Gallupa akcje firm lub papiery wartościowe ma 54 proc. gospodarstw domowych. 30 lat temu było to około 30 proc., ale w przededniu krachu finansowego w roku 2008 aż 62 proc. dorosłych Amerykanów miało papiery spółek giełdowych.
Aktywność inwestycyjna to głównie zasługa wdrożonych, prywatnych planów emerytalnych, tzw. 401(k), umożliwiających łatwy i automatyczny zakup jednostek funduszy inwestycyjnych szczególnie indeksowanych (ETF). Ma je jedna trzecia Amerykanów.
Financial Times donosi, że aż 61 proc. posiadaczy akcji twierdziło, że sytuacja na giełdzie nie wpływa na ich bieżącą sytuację finansową. Konstatacja ta jest wprost związana z wartością posiadanych aktywów giełdowych.
Przeciętna rodzina z 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych dysponowała udziałami o wartości przynajmniej 200 tys. dolarów, a więc 60 razy więcej niż połowa mniej zamożnych Amerykanów (wśród nich tylko 8 proc. ma akcje). Co więcej przeciętne dochody roczne osób mających akcje wynosiły 90 tys. dolarów, a w przypadku nieposiadających były dwa razy niższe.
Na ciekawą zależność między wzrostami na giełdzie a popytem konsumpcyjnym zwraca uwagę Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych - właściciele zyskujących na wartości akcji są skłonni wydawać więcej - na 1 dolara wartości akcji przypada 2,8 centa wzrostu wydatków konsumpcyjnych. Natomiast w momencie spadków na giełdzie występuje osłabienie popytu, jednak w obu przypadkach popyt reaguje przynajmniej z trzymiesięcznym opóźnieniem.
Warto zauważyć, że specyficzną grupą osób inwestujących na giełdzie są zadłużeni studenci - aż 70 proc. z nich finansuje edukację kredytem. W zeszłym roku, kończąc studia mieli średnio do spłaty 30 tys. dolarów, a saldo kredytów studenckich wyniosło 1,6 biliona dolarów.
Drogą do spłaty kredytów w przypadku 41 proc. zadłużonych żaków miało być inwestowanie na giełdzie, a zachęcała do tego najdłuższa do tej pory hossa. W obecnych warunkach strategia ta uległa poważnemu osłabieniu i może zabraknąć środków na finansowanie studiów.
Ludzie młodsi bardziej odczuwają ekonomiczne skutki pandemii niż starsi. Przeprowadzone niedawno analizy wskazują, że osoby poniżej 45. roku życia dwa razy częściej niż ich starsi koledzy tracą pracę, jej świadczenie jest zawieszane lub ograniczane godzinowo.
W dłuższym okresie - od 1985 roku - średnia wartość majątku starszej generacji wzrosła o ponad 70 proc., podczas gdy osób poniżej 35. roku życia zmalała o 25 proc.
Z analizy Rady Gubernatorów Rezerwy Federalnej z 2018 roku wynika, że głównym powodem tych zmian było posiadanie nieruchomości i ich rosnące ceny. Konsekwencje pandemii mogą pogłębić polaryzację finansową między generacjami, a osiągnięcie przez millenialsów statusu ich rodziców czy dziadków będzie jeszcze mniej prawdopodobne. A jeszcze niespełna pół roku temu Amerykanie wydawali się najbogatsi w historii.
Załamanie na amerykańskich giełdach w połowie marca było najpoważniejsze od 2008 roku. Najbardziej dotyczyło najzamożniejszych, w tym giełdowych miliarderów, którzy w kilka dni stracili 6 bilionów dolarów. Później indeksy odrobiły część strat.
Dla mniej zamożnych Amerykanów ważniejsze są miejsca pracy i opieka zdrowotna, z której wielu jest wyłączonych. JP Morgan przewiduje, że już w drugim kwartale tego roku PKB USA może zaliczyć 14 proc. spadek. Bezrobotnych już jest 26 mln, a poziom bezrobocia może w tym roku osiągnąć 20 proc., najwyższą wartość od czasów Wielkiego Kryzysu lat 30. XX wieku.
W pierwszym rzędzie bezrobocie dotyka pracowników gig economy, czyli pracujących na zlecenie, bez stałych kontraktów. Ich zajęcie nawet w dobrych czasach jest bardzo niepewne i mogą być zwolnieni w myśl zasady "hire and fire" (zatrudniaj i zwalniaj).
Ich średnie, roczne zarobki to 30 tys. dolarów, włączając dodatkowe dochody, na przykład w postaci napiwków, które nie są brane pod uwagę w kalkulacji świadczeń dla bezrobotnych. Co więcej, pracobiorcy najemni pozbawieni są płatnych wakacji i płatnego zwolnienia zdrowotnego.
Pracownik zatrudniony na etat może natomiast liczyć średnio na 47 tys. dolarów i ma wyżej wymienione świadczenia. Mark Zandi, główny ekonomista agencji Moody wskazuje, że najbardziej wrażliwe są miejsca pracy w energetyce, transporcie, podróżach i turystyce, hotelarstwie i branży rozrywkowej, a także w samych agencjach zatrudnienia.
Do tej pory sektory te odpowiadały za 25 mln miejsc pracy, czyli 18 proc. zatrudnionych. Automatyzacja i restrukturyzacja w wielu sektorach gospodarki może spowodować, że po pandemii znaczna część miejsc pracy stanie się zbędna.
W ramach uchwalonego przez Kongres pakietu ratunkowego dla amerykańskiej gospodarki (CARES Act), opiewającego na 2,2 biliony dolarów, osoby zarabiające poniżej 75 tys. dol. rocznie mogą liczyć na pomoc w wysokości 1200 dolarów i dodatkowo 500 dolarów na każde dziecko.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Najsłabiej zarabiający nie mają też ubezpieczenia zdrowotnego. Dwa lata temu było to aż 28 mln obywateli. Głównie to osoby należące do mniejszości etnicznych oraz prawie połowa osób z 25 proc. najsłabiej zarabiających.
Brak dostępu do opieki medycznej wynika z odrzucenia przez stany południowe i Wielkie Równiny (ang. the Great Plains) ustawy Affordable Care (Obamacare) i programu Medicaid, które dawały dostęp do ubezpieczeń medycznych najmniej zamożnym grupom społecznym.
A koszty leczenia w USA należą do najwyższych na świecie. Wydatki na zdrowie stanowią aż 18 proc. PKB - to dwa razy więcej niż przeciętna dla wszystkich krajów OECD. Nieubezpieczeni szczególnie dotkliwie odczuwają swoją sytuację w czasie pandemii.
Hospitalizowani mogą ponosić wysokie koszty (przeciętnie dzień pobytu w szpitalu to 4300 dolarów). Badania dowodzą, że niski status społeczny, obok wieku, zmniejsza lub zwiększa ryzyko zakażenia koronawirusem i zgonu. Osoby biedne mają więcej nieleczonych innych chorób (takich jak cukrzyca czy schorzenia wieńcowo-naczyniowe), dlatego COVID-19 może być nawet dwa razy bardziej śmiertelny w przypadku niższych warstw społecznych.
Pobierz darmowy program do rozliczeń PIT 2019
Pandemia wskazuje na konieczność wprowadzenia powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego w USA, które dawałoby też prawo do korzystania z płatnego zwolnienia lekarskiego. Wciąż jedna czwarta Amerykanów jest go pozbawiona. W podobnych jak obecna czasach to nie tylko dodatkowe świadczenie, ale po prostu wymóg urastający do poziomu racji stanu. Pytanie, czy zrozumieją to amerykańskie elity i ustawodawcy.
Mirosław Ciesielski, wykładowca akademicki; specjalizuje się w rynkach finansowych, opisuje zmiany na rynku fintechów i startupów