Pieniądze nie śmierdzą
Dzisiaj ostatnia część alfabetu afer. Dziękujemy wszystkim internautom za cenne uwagi w sprawie istotnych braków w spisie. Z całą pewnością katalog przekrętów jest niekompletny, ale na opisanie wszystkich szachrajstw i machlojek ostatnich lat trzeba byłoby poświęcić wydawnictwo na miarę dwunastotomowej encyklopedii PWN, z corocznym suplementem.
Łódzka ośmiornica
To nazwa przestępczej grupy zbrojnej rozbitej przez policję pięć lat temu. Gangsterzy zaczęli od wyłudzeń towarów i odszkodowań z ubezpieczalni na wielką skalę. W proceder zaangażowanych było 200 osób. Łączne straty skarbu państwa oszacowano na 300 mln zł. Prokuratura ustaliła, że z przestępcami współpracowali dyrektorzy oddziałów banków w Łodzi i Krakowie, którzy za sowite prowizje pomagali im w wyłudzaniu kredytów.
To tylko jeden z wątków w tej sprawie. Inny dotyczy tzw. afery winnej, polegającej na wyłudzaniu podatku VAT. Przestępcy wpadli na prosty pomysł: zakładali tzw. firmę krzak, czyli podmiot rejestrowany na podstawioną osobę, najczęściej wziętą prosto z ulicy, która miała zajmować się produkcją taniego wina owocowego. Jej żywot był bardzo krótki - kilka, kilkanaście dni - w sam raz tyle, by wystarczyło na przeprowadzenie wstępnej fermentacji wina. Półprodukt trafiał do kolejnego przetwórcy, który rozlewał gotowy trunek do butelek. W międzyczasie firma-słup po prostu znikała, nie płacąc ani podatku VAT, ani akcyzy. Ponieważ "słupami" były anonimowe osoby, bez stałego zameldowania, urząd skarbowy nie miał od kogo wyegzekwować należności. W całym kraju powstało ok. 200 takich firm. Straty Skarbu Państwa są trudne do oszacowania.
Inne wątki w tej aferze dotyczą licznych morderstw i porwań dokonywanych na łódzkich biznesmenach, a także wystawiania fałszywych zaświadczeń lekarskich dla aresztowanych w tej sprawie mafiozów.
Moskiewskie pieniądze
To był ostatni wspólny interes bratnich partii. Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego udzieliła Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej pożyczkę w wysokości 1,2 mln dolarów. Towarzysze z Moskwy postanowili pomóc towarzyszom z Warszawy, bo kasa tracącej władzę i znaczenie PZPR świeciła pustkami.
Prokuratura uznała jednak, że braterska pomoc została udzielona z naruszeniem prawa dewizowego. Śledczy zajęli się sprawą po publikacjach prasowych. W 1991 r. "Gazeta Wyborcza", za tygodnikiem "Rossija", opublikowała kserokopie tajnych raportów KGB, wśród których znajdowała się notatka byłego wiceprezydenta ZSRR Gienadija Janajewa z informacją o spotkaniu w Warszawie z Mieczysławem Rakowskim i Leszkiem Millerem (dodajmy, że zawsze kategorycznie zaprzeczał jakimkolwiek związkom ze sprawą "moskiewskich pieniędzy"). Polscy towarzysze narzekali na problemy finansowe i poprosili o przesunięcie terminu zwrotu pożyczki. Z dokumentów wynika też, że PZPR oddała w końcu tylko połowę długu. Co stało się z 600 tys. dolarów nie wiadomo do dziś. Nie dowiedziała się tego prokuratora, która po kilku latach śledztwa ostatecznie je umorzyła. Stało się to w czasie rządów pierwszej koalicji SLD-PSL, gdy prokuratorem generalnym został Jerzy Jaskiernia. Mieczysław Rakowski od początku tłumaczył, że sprawa wcale nie ma podtekstu aferalnego, a pieniądze osobiście zwrócił co do centa.
Orlengate
Konia z rzędem temu, kto powie, o co w tej aferze tak naprawdę chodzi. Początkowo poszło o bezprawne zatrzymanie przed trzema laty ówczesnego szefa płockiego koncernu Andrzeja Modrzejewskiego. Prokuratura zarzuciła mu, że dopuścił się nieprawidłowości, gdy kilka lat wcześniej kierował jednym z NFI. Dziwnym trafem, szef Orlenu trafił do aresztu w przeddzień Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy spółki, które, będąc pod wrażeniem sprawności antyterrorystów, odwołało Modrzejewskiego.
W ubiegłym roku były minister skarbu Wiesław Kaczmarek złożył sensacyjne oświadczenie, że decyzja o zatrzymaniu prezesa PKN zapadła na spotkaniu u premiera Leszka Millera, w którym udział wzięli ministrowie skarbu, sprawiedliwości oraz szef ABW. Wybuchła bomba i Sejm powołał specjalną komisję do badania sprawy. Od tego momentu sensacja zaczęła gonić sensację, a cała afera rozrosła się do tylu wątków, że brakłoby miejsca na wołowej skórze na spisanie wszystkich. Przedstawmy tylko najważniejsze.
Wątek prezydencki - komisja wykryła, że firmy powiązane z Orlenem i sam koncern finansowały fundację pani prezydentowej, zatem, w domyśle, pośrednio miały wpływ na głowę państwa. Prezydent, jak się okazało, żywo interesował się rafinerią z Płocka, do tego stopnia, że zarywał noce, by obgadać z premierem i Janem Kulczykiem sprawę obsadzenia stanowisk w radzie nadzorczej spółki.
Wątek prezydencki ma bardzo mocny podtekst polityczny. Część członków komisji próbuje wykorzystać aferę do zdyskredytowania Kwaśniewskiego. Roman Giertych w poszukiwaniu kwitów na głowę państwa udał się nawet na Jasną Górę, gdzie podczas odpustu, przypadkowo, jak początkowo twierdził, spotkał się z Janem Kulczykiem, który tych kwitów miał dostarczyć. Dopiero z czasem, powoli na światło dzienne wychodziły szczegóły spotkania i w końcu okazało się, że obydwaj panowie byli ze sobą w klasztorze umówieni.
Dodajmy, że w całej sprawie roi się od tego rodzaju tajnych spotkań. Najbardziej znane dotyczy wiedeńskiego randes-vous Kulczyka z Władimirem Ałganowem, o którym każde dziecko w Polsce wie, że jest szpiegiem. Nie wiedział o tym tylko dr Jan Kulczyk. Kiedy jednak przejrzał na oczy, o spotkaniu opowiedział polskim służbom, o którym zresztą szef ABW wiedział z notatki spisanej przez naszego agenta w Wiedniu. Kulczyk powiedział, że Ałganow powiedział, że Rosjanie są rozgniewani, bo zainwestowali już 5 mln dolarów w formie wziątek dla ministra skarbu Kaczmarka i szefa Nafty Polskiej Jana Giereja, a PKN-u jak nie mieli, tak nie mają. Kaczmarek i Gierej natychmiast odrzucili te zarzuty.
W ten sposób dochodzimy do kolejnego wątku w aferze, czyli rozgrywek wokół prywatyzacji polskiego sektora paliwowego oraz tego, kto i dlaczego chciał go sprzedać Rosjanom. Treść notatki ze spotkania Kulczyk-Ałaganow sugeruje, że to najbogatszy obywatel w Polsce chciał być pośrednikiem w transakcji, ale pojawiają się też inne nazwiska, tzw. lobbystów, np. Marka Dochnala, i dość tajemniczych firm kojarzonych z najwyższymi kręgami władzy.
Do zakończenia prac komisji jeszcze droga daleka i z całą pewnością niejedno jeszcze wyjdzie na jaw.
Paliwowa
Zajmują się nią prokuratury w całym kraju, a do aresztów trafiło już kilkadziesiąt osób. Mózgiem całej operacji ma być kilku biznesmenów ze Szczecina. Pomysł na oszustwo był bardzo prosty: chodziło o wprowadzenie na polski rynek paliwa obłożonego preferencyjną, czyli niższą stawką podatku akcyzowego. Jak ustaliła prokuratura istniały przynajmniej trzy sposoby na oszukanie fiskusa: 1. sprowadzano do kraju olej napędowy, deklarując na granicy, że jest to olej opałowy, 2. nielegalnie produkowano paliwa z komponentów, które nie są obłożone akcyzą, 3. kupowano produkt zwany "komponentem oleju napędowego" - różniący się od zwykłego diesla wyższą, niż dopuszczają przepisy, zawartością siarki. "Komponent" nie jest obłożony podatkiem akcyzowym.
Zanim paliwo trafiło do sprzedaży, przechodziło najpierw przez łańcuszek firm-krzaków, które - na papierze - obracały towarem. Na początku na fakturach wpisywano, że przedmiotem handlu jest olej opałowy lub "komponent", ale później, w którymś momencie "zamieniał się" w diesel. Nikt nigdy nie płacił od niego podatku. Cały łańcuszek potrzebny był po to, żeby jak najbardziej utrudnić kontrolę podatkową.
Prasa nazwała autorów pomysłu "baronami paliwowymi" lub alchemikami. W procederze brali udział urzędnicy państwowi, byli policjanci i celnicy. Straty Skarbu Państwa spowodowane przez grupę przestępczą są szacowane na setki milionów złotych.
PZU
Grzegorz Wieczerzak i Władysław Jamroży - dwaj lekarze, którzy w latach 1998-2001 trzęśli polskim rynkiem finansowym. Pierwszy z nich był prezesem PZU-Życie, spółki córki PZU, którą z kolei zarządzał Jamroży. W lipcu 2001 r. trafili do aresztu, w związku z oskarżeniem o wyprowadzenie z podległych sobie spółek milionów złotych. Teraz odpowiadają przed sądem z wolnej stopy.
Przeczytaj relację z czata z G. Wieczerzakiem
Zanim zainteresowała się nimi prokuratura należeli do najpotężniejszych menedżerów w Polsce. Brali udział w rozgrywkach związanych z przejęciem kontroli nad Bankiem Handlowym i BIG Bankiem, kontrolowali kilka funduszy inwestycyjnych NFI. Próby usunięcia ich ze stanowisk podejmowane przez ministrów skarbu, czyli teoretycznie zwierzchników, paliły na panewce. Żeby było śmieszniej - to szefowie PZU poprzez swoje znajomości i powiązania w świecie polityki wpływali na obsadę stanowiska szefa tego resortu.
W końcu z niemałym trudem udało się ich wyrzucić z foteli, a prokuratura zabrała się za przygotowywanie aktu oskarżenia, kompromitując się z kretesem. Na biegłą powołano księgową, która nie miała zielonego pojęcia o swoim fachu, co wyszło na jaw podczas procesu.
W sukurs organom ścigania przyszły media. "Rzeczpospolita" dokładnie opisała gdzie i na jakie konta wędrowały pieniądze pompowane z PZU. A chodzi, dodajmy, o setki milionów złotych.
Od niedawna aferą zajmuje się specjalna komisja śledcza, która ma wyjaśnić kulisy prywatyzacji firmy ubezpieczeniowej, dlaczego na inwestora wybrano nieznane wtedy szerzej konsorcjum Eureko i na co szły pieniądze państwowej spółki. Z całą pewnością na tym się nie skończy.
Rywingate
Bomba wybuchła w grudniu 2003 r. "Gazeta Wyborcza" opisała, jak to latem do Adama Michnika przyszedł znany producent Lew Rywin i zaproponował, że weźmie 17 mln dolarów za pośrednictwo w sprzedaży połowy udziałów w telewizji Polsat Agorze, wydawcy "Gazety". Dodał, że ma za sobą poparcie Grupy Trzymającej Władzę. Rozmowę nagrał na dwóch dyktafonach naczelny gazety. Redakcja tłumaczyła, że sprawę ujawniła tak późno, bo przez kilka miesięcy prowadziła śledztwo dziennikarskie, które wykazało, że... "przyszedł Rywin do Michnika". Sprawą zajęła się pierwsza sejmowa komisja specjalna z prawdziwego zdarzenia. Oto co ustaliła: że korytarze w siedzibie "Wyborczej" nie są pionowe, że kolorowe skarpetki noszą "pedały", że ważne dla państwa ustawy poprawiane są bez wiedzy i zgody rządu, gdzieś w zaciszu gabinetów, że poseł Ziobro jest "zerem", że korzystne rozwiązania prawne można w Polsce kupić, że najlepsze imprezy w kraju robi Jerzy Urban, że cała speckomisja to ciało upolitycznione, że bardziej nie można. Owocem wielomiesięcznych prac jest raport stawiający przed Trybunał Stanu najważniejsze osoby w państwie. W procesie karnym Lew Rywin został skazany na dwa lata więzienia. Wyrok jest nieprawomocny.
Starachowice
Andrzej zadzwonił do Mietka, że Heniek powiedział, że wie od Zbyszka, że interesuje się nim CBŚ, więc niech uważa. To przyjacielskie ostrzeżenie stało się przyczyną dochodzenia prokuratorskiego i wyrokiem skazującym posła Andrzeja Jagiełłę na 1,5 roku, posła Henryka Długosza na 2 lata, i byłego wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotkę na 3,5 roku więzienia. Wyrok nie jest prawomocny.
Jak się bowiem okazało rozmowa była podsłuchiwana przez CBŚ, które od dawna przyglądało się starachowickim samorządowcom, podejrzewając ich o współpracę z gangsterami.
Prokuratura oskarżyła Jagiełłę i Długosza o utrudnianie postępowania karnego. Najbardziej oberwało się Sobotce, któremu zarzucono: ujawnienie tajemnicy państwowej i służbowej, godzenie się na utrudnianie postępowania przygotowawczego oraz godzenie się na narażenie policjantów na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu w trakcie zakupu kontrolowanego broni palnej, amunicji i narkotyków.
Sąd uznał winę wszystkich oskarżonych, stwierdzając dodatkowo, że działali z wyjątkowo niskich pobudek. Stąd też wysokie kary jakie nałożył na parlamentarzystów. W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził, że kary są srogie, bo mają one nie tylko odstraszyć innych, potencjalnych sprawców, którzy czują się bezkarni, ale także wpoić szacunek dla przestrzegania norm prawnych oraz uzmysłowić im, że karany jest każdy sprawca przestępstwa niezależnie od tego, jaką pełni funkcję.
Westa
Jako pierwsza przełamała monopol państwowy na rynku ubezpieczeń. Spółdzielczy Zakład Ubezpieczeń Westa założył w 1988 r. łódzki biznesmen Janusz Baranowski. Po kilku latach prężnego rozwoju firma zaczęła tracić płynność finansową i w konsekwencji w 1993 r. sąd ogłosił jej upadłość. Rok wcześniej księgami rachunkowymi ubezpieczyciela zajęła się prokuratura, która ustaliła, że za plajtę odpowiedzialny jest zarząd firmy oraz jej założyciel - Janusz Baranowski, wtedy senator. Odebrano mu immunitet i postawiono 18 zarzutów, w tym o działanie na szkodę Westy i wyłudzenie z jej kasy 3 mln zł. Akta sprawy trafiły do sądu, a Baranowski do aresztu. Z powodu częstych chorób oskarżonego proces kilkakrotnie zawieszano. Jesienią 1996 r. sąd zdecydował się wypuścić Baranowskiego - po ponad trzech latach odsiadki w areszcie. Kolejne nawroty choroby nadciśnieniowej uniemożliwiły jednak kontynuacje procesu i w rezultacie na początku 1999 r. postępowanie trzeba było zaczynać na nowo. Kolejny skok ciśnienia i sprawa została zawieszona do czasu poprawy stanu zdrowia oskarżonego. Choroba gnębiąca Baranowskiego nie przeszkodziła mu jednak w dochodzeniu swoich roszczeń na drodze cywilnej wobec wymiaru sprawiedliwości za nieprawne przetrzymywanie w areszcie. W lutym 2000 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka zasądził na jego korzyść 30 tys. zł za poniesione straty moralne.
Zbożowa
O przekrętach nikt by się nie dowiedział, gdyby nie brak zboża na przednówku w 2003 r. Ceny poszły wówczas w górę i Agencja Rynku Rolnego postanowiła uspokoić sytuację sprzedając państwowe ziarno oddane na przechowanie prywatnym przedsiębiorcom. Wtedy jednak okazało się, że niektóre magazyny świecą pustkami. Łącznie z silosów zniknęło 15 tys. ton pszenicy. Właściciele sprzedali zboże, licząc na to, że do spichlerzy, aż do żniw, kiedy będą mogli uzupełnić braki, nikt nie będzie zaglądał.
Przez ten czas spokojnie mogliby pobierać pieniądze od ARR (7 zł miesięcznie od tony), która płaci za przechowywanie swojego zboża. Sprawą zajęła się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokuratura. Za niedopilnowanie magazynów posadę stracił wiceprezes ARR i dwóch dyrektorów regionalnych oddziałów agencji. W aferę zamieszanych jest 122 przedsiębiorców, w tym również posłowie.
Żelatynowa
Kiedyś bywalec gabinetów politycznych i milioner, dzisiaj aresztant, po próbie samobójczej, oczekujący na proces o defraudacje dziesiątków milionów złotych. Kazimierz Grabek został ochrzczony przez media "żelatynowym królem", a to dlatego, że w latach 90. kontrolował rynek żelatyny w Polsce. Jego biznes rozwijał się w iście cieplarnianych warunkach. Grabek był właścicielem jedynych trzech zakładów żelatyny w Polsce. Ale to nie wszystko. Dzięki przychylności poszczególnych rządów, począwszy od gabinetu Waldemara Pawlaka, a na ekipie Jerzego Buzka skończywszy, udawało mu się ograniczać importem zza granicy, a w końcu doprowadzić do całkowitego zakazu wwozu cudzoziemskiej żelatyny.
Decyzja zapadła w związku z wybuchem choroby BSE na zachodzie Europy. Istniało zagrożenie, że szkodliwe priony mogą znaleźć się w żelatynie, którą produkuje się z kości zwierzęcych. Troska rządu o zdrowie obywateli była jednak tak wielka, że zakazem zostały objęte również wyroby np. z rybich ości, w przypadku których zagrożenie zarażeniem chorobą wściekłych krów było, mówiąc oględnie, niewielkie. Gdyby nie ten absurdalny zapis, być może nikt króla by się nie czepiał, a tak, sam wystawił się na strzał. Grabkiem najpierw zajęły się media, a potem prokuratura. Okazało się, że biznesmen od żelatyny ma sporo na sumieniu. Prokuratora zarzuciła mu wyłudzenia i oszustwa na kilka milionów złotych. Zarzuca mu się m.in. że poprzez podstawione osoby przejął od państwa fabrykę żelatyny w Brodnicy, po to, żeby ją doprowadzić do upadłości. Skorzystać miały na tym jego własne firmy.
Ciąg dalszy kłopotów "króla żelatyny"
Przeczytaj również część I "Alfabetu afer" oraz "Alfabet aferalny cz. II"