Pobudka z pięknego snu
Mocny spadek cen akcji w Tokio łatwo wytłumaczyć rzadko obserwowanymi zwyżkami cen w bliskiej przeszłości, ale jak indeks tej klasy, co Nikkei spada o 7 procent, trudno nie traktować przeceny w kategoriach sygnału ostrzegawczego.
Zakończony tydzień na globalnych rynkach akcji przyniósł spadki większości indeksów. Na plan pierwszy wybiły się pytania o przyszłość polityki monetarnej w USA, ale naprawdę ważnym wydarzeniem było zamieszanie na rynku w Tokio, gdzie w czwartek indeks Nikkei spadł o około 7,5 procent. W standardowych czasach tak dynamiczną przecenę określa się mianem krachu. Dziś jednak z analiz i komentarzy na wzburzone morze wylewa się beczki uspokajającej oliwy. Kluczowym argumentem wygaszających paniczne pytania jest teza, iż Nikkei ma za sobą osiem miesięcy nieprzerwanego wzrostu i trzeci kwartał zwyżek, które średnio podnosiły indeks po 18 procent. W istocie przed czwartkowym spadkiem zwyżka Nikkei tylko od początku roku zbliżała się do 50 procent i dziś liczona rok do roku przekracza 70 procent. Dla osób, które przebywają na rynku dłużej niż jeden trend wzrostowy same procentowe zwyżki uzasadniają spadek taki, jak miał miejsce w piątek i pozwalają nazwać przecenę właściwie zdrową korektą.
Problem w tym, iż w tle odbywają się procesy, które nie pozwalają potraktować spadku tylko i wyłącznie w kategoriach korekty, ale również jako sygnał odzyskiwania przez rynek przytomności. Od pewnego czasu po giełdach krążyły pytania, czy ogłoszony przez nowego szefa Bank of Japan program luzowania ilościowego w jakiś sposób zmienia układ sił na rynku japońskiego długu. W sumie rynek japońskich obligacji oglądany przez pryzmat zmian w rentowności jawi się części komentatorów, jako porażka japońskich władz monetarnych. Rentowność papierów nie spadała a inwestorzy byli skłonni raczej sprzedawać japoński dług niż go kupować. Pierwszym wytłumaczeniem zwykle jest przywołanie faktu skupienia uwagi władz na osłabieniu jena, jako winowajcy słabości gospodarczej i tu skierowana była energia premiera Shinzo Abe i szefa Banku Japonii Haruhiko Kurody. Panowie, przy pomocy rynku, uznali, że rząd cieszy się na tyle dużym zaufaniem, iż mogą ignorować niemrawą reakcję długu na ich działania. Pytanie, czy rynek odpłaca dziś tym samym, czy też jednak zaczyna stawiać pytania o wypłacalność rządu w średniej perspektywie.
Do czwartkowego tąpnięcia na giełdzie w Tokio niewypłacalność rządu w Tokio była przedmiotem spekulacji wśród komentatorów operujących na marginesie rynkowej debaty. Dziś pojawia się już w centrum sceny. W ruch poszły zapomniane na dziewięć miesięcy kalkulatory, który przypominają, iż zadłużenie rządu zbliża się do 240 procent produktu krajowego brutto i jest 24 większe od rocznych przychodów z podatków. Stąd już tylko krok do pytania, kiedy niskie ciągle koszty obsługi długu mogą skokowo stać się problemem nie tylko Japonii, ale i całego świata. W istocie plan Abe i Kurody zakładający wzrost inflacji do dwóch procent rzuca na rynek pytanie, jak miałyby się kształtować rentowności obligacji przy wzroście cen i czy rynkowi starczy wiary w to, że gospodarka znajdzie się na ścieżce wzrostu szybciej niż rynek wystawi rządowi łączny rachunek za wzrost inflacji i ryzyko niewypłacalności.
Wydaje się zatem zasadnym postawienie tezy, że czwartek na giełdzie w Tokio nie był tylko korekcyjnym strzepnięciem w ramach euforii, ale zimnym prysznicem, który przypomniał o ryzykach, jakie niosą próby zwalczenia dwóch dekad marazmu zwiększeniem bazy monetarnej.
Adam Stańczak
Analityk DM BOŚ SA