Pod rządami profesorów
Mamy jeden z najlepiej wykształconych rządów, czy jest to korzystne dla naszej gospodarki?
Mamy jeden z najlepiej wykształconych rządów w Europie. Na szesnastu ministrów sześciu posiada przynajmniej tytuł doktora, siódmy to prawie doktor (po studiach doktoranckich), za to z dwoma fakultetami, ósmy ma otwarty przewód doktorski. W tym gronie sześć osób ukończyło studia ekonomiczne.
W obecnym gabinecie jest czterech profesorów: na stanowisku premiera, w gabinecie Ministerstwa Gospodarki, na czele resortu nauki i w kierownictwie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tylko dwóch pierwszych - prof. Marek Belka i prof. Jerzy Hausner - napisało przeszło 300 artykułów i kilkadziesiąt książek na tematy ekonomiczne. Do dorobku naukowego nie wliczamy oczywiście twórczości wykonywanej w ramach pełnienia funkcji publicznych. A byłoby się czym pochwalić. Wicepremier Hausner jest przecież autorem całego pakietu ustaw, a raczej projektów, liczonych w dziesiątkach sztuk. Wśród nich błyszczą takie pomysły, jak obniżka podatku CIT i PIT dla przedsiębiorców, ale są także kwiatki w rodzaju projektu dodatkowego obciążenia pracodawców składkami na ZUS.
Nazwisko profesora ekonomii Marka Belki, który - jak czytamy w oficjalnym biogramie - zajmuje się zagadnieniami makroekonomicznymi, teorią pieniądza i polityki pieniężnej, polityką anty-inflacyjną w krajach rozwijających się, na zawsze będzie kojarzone z tzw. podatkiem Belki, czyli 19-proc. daniną płaconą od depozytów bankowych.
Kolejny ekonomista, szef resortu finansów dr Mirosław Gronicki, wywodzący się z bardzo liberalnego środowiska Centrum im. Adama Smitha, dał się poznać jako zwolennik podwyższenia składek ZUS-owskich.
Być może minister finansów, który jest absolwentem Wydziału Ekonomiki Transportu Uniwersytetu Gdańskiego, powinien zająć się budową dróg, a szef resortu infrastruktury, również ekonomista, również z tytułem doktora, trzymałby w ręce kasę państwa? Jak na razie, w swojej "działce" niczym szczególnym się nie wykazał.
Do mniej utytułowanych ekonomistów należy szef resortu środowiska Jerzy Swatoń, który wprawdzie skończył studia doktoranckie w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Pradze, ale do obrony nie przystąpił. Zdobył za to drugi dyplom - Wydziału Automatyki i Informatyki w Politechnice Śląskiej.
Ostatnim ekonomistą w rządzie, lecz ledwie magistrem, jest Jacek Socha, minister Skarbu. Złośliwi powiedzieliby, że być może dlatego tak dobrze sobie radzi.
Na koniec przyjrzyjmy się życiorysom naukowym pozostałych ministrów, bo są one bardzo interesujące. Dwa fakultety zaliczył minister edukacji - prof. Michał Kleiber, absolwent Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej oraz Wydziału Matematyki, Mechaniki i Informatyki na Uniwersytetu Warszawskiego.
Piękną kartą naukową może pochwalić się minister edukacji Mirosław Sawicki. Studia zaczął w 1963 r. (fizyka teoretyczna), po wydarzeniach marca 1968 r. został zawieszony w prawach studenta i represjonowany. Magisterium obronił w Filii UW w Białymstoku dopiero w 1982 r. Trzy lata temu otworzył przewód doktorski na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego na temat porównania polityk edukacyjnych w różnych krajach świata.
Swoją drogą, ciekawe jak wyglądają seminaria doktoranckie z udziałem ministra. Niewykluczone, że jest on narażony na docinki kolegów ze studiów, którzy muszą utrzymywać się z lichych stypendiów doktoranckich. Być może zrzuca wtedy winę na kolegów ekonomistów w rządzie. Jedno jest pewne, liczna obecność kadry naukowej w rządzie nie wpływa na poprawę finansowania edukacji w Polsce. Środki na ten cel z roku na rok są mniejsze.
Niemcy w takiej sytuacji powiedzieliby pewnie "Zu viele Professoren alles verloren", która to sentencja znaczy mniej więcej to samo, co nasze przysłowie o zbyt licznym personelu kuchennym i brakach żywieniowych.