Polityka w kleszczach dezinformacji
Na naszych oczach przetacza się prawdziwa rewolucja w propagandzie. Farmy trolli, boty, fałszywe informacje czyli tzw. fake newsy - to nowe metody uprawiania polityki i tłumienia sprzeciwu obywateli oraz manipulowania nimi.
Znane zarówno w demokratycznej Wielkiej Brytanii , jak i autorytarnej Rosji Putina, stosowane w Ameryce prezydenta D. Trumpa, jak i na Filipinach rządzonych przez Rodrigo Duterte (przykład tych ostatnich wywołujemy nieprzypadkowo).
Nieśmiało, póki co, sięgają po nie rządzący w Polsce. Nie jest tajemnicą, iż ostatnia wygrana PiS to konsekwencja m.in. dominacji nad opozycją w Internecie. Sen pokoleń o prawdziwej, rzetelnej, wolnej od cenzury informacji wprawdzie się ziścił, ale z czasem, stopniowo przepoczwarza się w koszmar. Okazało się, iż lekiem na brak informacji wcale nie musi być jej nadmiar.
Mija trzydzieści lat od czasu, kiedy wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, w krajach naszego regionu likwidowano cenzurę. To instytucja, która ograniczała elementarne prawo obywateli do swobodnego czytania, słuchania i mówienia tego, co chcieli. Dzisiaj świat o którym wówczas się marzyło wydaje się bliższy, bowiem żyjemy w czasach, które określa się erą "obfitości informacji". Ale czy naprawdę o taki świat chodziło? W pierwszych kilku, kilkunastu latach niewątpliwe byliśmy usatysfakcjonowani choćby faktem, iż informacja pozostawała w zasięgu ręki. Była obszerna i wielowątkowa.
Czuliśmy się doinformowani. Obecnie satysfakcja wygasa, bowiem założenia leżące u podstaw walki o prawa i wolności z XX wieku - walki między obywatelami uzbrojonymi w prawdę a reżimami z cenzorami i tajną policją - zostały wywrócone do góry nogami. Mamy teraz więcej informacji niż kiedykolwiek wcześniej, ale nie przyniosło to wyłącznie korzyści.
Więcej informacji miało oznaczać świadomą, rzetelną debatę, ale wydaje się, iż dzisiaj jesteśmy mniej zdolni do takiej debaty niż kiedykolwiek wcześniej. Więcej informacji miało być tożsame z większą swobodą w przeciwstawianiu się wszelkiej władzy, tymczasem dało władzy nowe potężne narzędzie do miażdżenia i uciszania sprzeciwu. Więcej informacji miało oznaczać wzajemne zrozumienie ponad granicami, ale umożliwiło także nowe i bardziej subtelne formy przewrotów politycznych.
Żyjemy w świecie - jak pisze P. Pomerantsev w "The Guardian" - w którym rozmnożyły się środki manipulacji, w świecie mrocznych reklam, hacków, botów, miękkich faktów, fake newsów, Putina, trolli i Trumpa.
Spójrzmy na owe zmiany na przykładzie Filipin. W latach 70. Filipinami rządził pułkownik Ferdinand Marcos, wspierany przez USA dyktator wojskowy, który używał armii i cenzury do trzymania w ryzach społeczeństwa. Stosował spektakularne formy tortur, a czaszki ofiar bielały na poboczach dróg, aby zastraszyć przechodniów. Reżim Marcosa upadł w 1986 r., kiedy miliony w proteście wyszły na ulice, domagając się zmian.
Dziś Manila wita nie tylko odorem gnijących ryb i zapachem popcornu, ścieków i oleju kuchennego. Ocenia się, iż na Filipinach media społecznościowe cieszą się najwyższą popularnością w przeliczeniu na mieszkańca, odnotowuje się wysokie wykorzystanie wiadomości tekstowych.
Powrót cenzury w jej XX-wiecznej wersji byłby tu prawie niemożliwy. Ale i bez niej nowy prezydent Rodrigo Duterte, przywraca krajowi reputację z czasów pułkownika Marcosa. Znalazł nowe sposoby wywierania wpływu i manipulowania społeczeństwem, zamykania niewygodnych ust. Nie wykorzystuje armii - opanował technologię.
Kiedy Duterte stawał do wyborów prezydenckich w 2015 r., pod hasłami walki z przestępczością narkotykową, skupił aktywność na mediach społecznościowych. W debacie jaką zorganizowano na Facebooku pojawił się jedynie on. W kampanii obiecał, że jako prezydent zabije 100 tysięcy ludzi w ciągu kilku miesięcy. Zapowiedział, że jego rządy będą krwawe.
O zgrozo, ujął tym ludzi i wygrał wybory z przewagą 15 milionów głosów nad rywalem. A potem dotrzymał słowa. Zaraz po objęciu władzy pozwolił policjantom na zabijanie każdego sprzedawcy narkotyków, którego zauważą.
Obiecał swoim wyborcom, że "wrzuci do rzek tyle ciał zabitych, że ryby się utuczą". Używał terminu "wojna" co pomogło w jakimś sensie "zracjonalizować" jego działania, straty w ludziach stały się bardziej akceptowalne. Ale tylko do czasu, kiedy zrozumiano, że to droga donikąd, że giną niewinni. Nie znana jest dokładnie liczba ofiar "wojny narkotykowej". Organizacje praw człowieka szacują liczbę zabitych na 12 000, rząd twierdzi , że ta liczba wynosi 4 200. W pewnym momencie dziennie ginęły średnio 33 osoby.
Kiedy prasa i portale opozycyjne, zwłaszcza internetowa agencja informacyjna Rappler, poczęły opisywać zabójstwa Duterte, pojawiła się starannie wyselekcjonowana witryna internetowa, na której w pewnych okresach zamieszczano 90 wiadomości na godzinę. Twierdzono, że Rappler wymyśla zbrodnie, że płacił wrogom Duterte, że wszystkie jego informacje to fake newsy. Wiadomości były jak inwazja owadów, roiło się od nich w skrzynkach e-mailowych, spadały jak plaga na portale społecznościowe. W centrach handlowych dziennikarzy witano wrogimi okrzykami. Wszczynano sprawy sądowe, a potem zmuszano do wpłaty kaucji.
Kiedy zaczęto badać skąd się biorą owe ataki, uwagę przykuły koreańskie gwiazdy popu, które na portalach społecznościowych zapewniały o wyjątkowości Duterte. Po głębszej analizie ich komentarzy okazało się, że ich konta były fałszywe, najprawdopodobniej kontrolowane z tego samego źródła. Łączył ich ten sam język, te same frazy. Podobnie w przypadku kont "prawdziwych" Filipińczyków okazało się, że nikt o nich nie słyszał, że konta atakujące dziennikarzy są wprawdzie dobrze zamaskowane, ale fałszywe. W sumie z 24 kont powtarzano te same informacje, które docierały do 3 mln odbiorców. Atak był niewątpliwie dobrze skoordynowany, ale nie sposób było autorytatywnie stwierdzić kto za tym stoi.
Czym się różni obecna sytuacja na Filipinach od czasów dyktatora Marcosa? W okresie reżimu tego ostatniego wróg był rzeczywisty, realny. Jego agenci mogli przyjść, aresztować czy nawet zabić. Dzisiaj wróg jest zakamuflowany, niekonkretny. Jest wszędzie i nigdzie. Jak więc można walczyć z internetowym tłumem? Nie sposób stwierdzić, który z atakujących istnieje naprawdę. W ten sposób rząd może utrzymywać, że nie ma nic wspólnego z tymi internetowymi kampaniami. Po prostu jacyś zaniepokojeni obywatele korzystają z prawa do wolności słowa.
Jest to taktyka powielana na całym świecie. Kampanie mogą być podżegane przez prorządowych internetowych bandytów, jak w Turcji, lub przez "farmy trolli" należące do rosyjskich potentatów lojalnych wobec Kremla. Demokracje też nie są odporne na tego rodzaju działania. Jak podaje raport think tanku Institute for the Future, kiedy prezydent Trump identyfikuje swoich krytyków natychmiast jego Twitter wypluwa lawinę obelżywych słów. Ten zwyczaj był już widoczny w kampanii prezydenckiej w 2016 r., Ale teraz osiągnął nowy poziom, kiedy Trump zażądał aby "wysłać do domu" krytycznie do niego nastawione kolorowe kongresmenki.
W polityce obserwujemy sytuację, w której mowa jest postrzegana jako broń cenzury. Fiasko ponosi stara, zdawało się że prawdziwa teza, jakoby odpowiedzią na "fałszywą informację" było "więcej informacji", że żyjemy na "rynku idei", gdzie wygrywają najlepsze "produkty informacyjne". Niestety ten rynek można sfałszować.
Inny przykład to Meksyk. Przez 70 lat, w XX wieku, Meksyk był państwem jednopartyjnym, w którym "prawda" była dyktowana odgórnie. Dzisiaj za sprawą rządu lub karteli narkotykowych tzw. "narcos" boty, trolle i cyborgi często tworzą symulowaną opinię publiczną, co jest działaniem bardziej podstępnym, bardziej osaczającym niż to czyniły stare media - transmisyjny pas władzy. Symulacja bywa dodatkowo wzmacniana, gdy ludzie modyfikują swoje zachowanie, aby były zgodne z tym, co uważają za rzeczywistość. Innymi słowy, nowa generacja botów i trolli wpycha obywateli w świat czystej symulacji.
Rząd w obliczu masowych protestów antykorupcyjnych wprzęga do walki z nimi technologie. Sterowane farmy trolli czynią rzeczy fundamentalnie szkodliwe. Ingeruje się w relacje między ludźmi i ich pragnienia zmian społecznych, spamuje Internet wiadomościami z fałszywych kont, podszywa się pod osoby popierające rząd, wykorzystując częściowo zautomatyzowane, częściowo osobiste konta "cyborgi", aby zniechęcić protestujących do organizowania się. Stosuje się przy tym prowokacje. Z fałszywych kont, rzekomo wspierających protesty, wychodzą apele zachęcające do przemocy, aby zdyskredytować samą istotę protestów.
Podobne techniki są stosowane na całym świecie. Badacze z Harvardu pokazali, w jaki sposób chiński rząd publikuje rocznie 448 milionów komentarzy w mediach społecznościowych, których celem nie jest mobilizacja społeczna, ale rozproszenie uwagi, ponieważ krytyczne tematy są zastępowane pozytywnymi.
W konsekwencji, w erze cyfrowej, podważona została obowiązująca przez wiele dekad wiara, jakoby "więcej informacji" prowadziło do lepszej demokracji. Otóż era cyfryzacji podstępnie gwałci nasze wyobrażenia o tym, kim jest wolna osoba. Pozornie jesteśmy wolni jak nigdy dotychczas. Dziś media społecznościowe absolutnie nie ograniczają naszych pragnień wyrażania samego siebie. Każdy z nas może być autorem wszelakich tekstów na swoim koncie na Facebooku.
Może spełniać się w "pisarstwie". Ale ta nasza samoekspresja podlega nieustannej analizie, a następnie zostaje przekształcana w konkretne dane.
Język, którego używamy, nasze upodobania i opinie, są przekazywane do brokerów danych, a następnie do reklamodawców i spin doktorów, którzy celują w nas specjalnie dostosowanymi kampaniami, o których często nie mamy zielonego pojęcia. Im więcej naszej samoekspresji, tym jesteśmy coraz słabsi, stajemy się bezradni i osaczeni.
W taki oto sposób wykuwa się nowy model propagandowy. Zamiast wpychać, jak dotychczas, nachalną propagandę w gardła ludzi za pośrednictwem telewizji i radia, spin doktorzy dostosowują określone wiadomości dla różnych grup z mediów społecznościowych. W opinii Thomasa Borwicka, dyrektora cyfrowego Vote Leave, frakcji brytyjskiej optującej za wyjściem z UE, 20-milionowy kraj potrzebuje od 70 do 80 rodzajów ukierunkowanej wiadomości. Zadaniem tegoż Borwicka, ale też wszelkiej maści spin doktorów na całym świecie, jest połączenie indywidualnych preferencji ludzi z prowadzoną kampanią, nawet jeśli początkowo związek ten wydaje się wątpliwy.
Brexit to kwintesencja nowego modelu propagandowego. To zwycięstwo zwolenników opuszczenia Unii oparte na kłamstwie i dezinformacji. Dla przykładu, cyfrowi manipulatorzy uznali, że najskuteczniejszą informacją zachęcającą ludzi do głosowania za wyjściem z UE będą prawa zwierząt. Stąd Vote Leave twierdził, że Unia jest okrutna wobec zwierząt, ponieważ wspierała rolników w Hiszpanii hodujących byki przeznaczone do walki. W konsekwencji w segmencie "prawa zwierząt" wysyłano reklamy z tego rodzajami informacjami, wzmacniane zdjęciami okaleczonych zwierząt do jednego rodzaju wyselekcjonowanych wyborców, a do innych łagodniejsze reklamy ze zdjęciami milutkich owiec.
Warto nadmienić, iż zarówno Vote Leave, jak i rywalizująca z nim "Britain Stronger in Europe", zostały wręcz ekskomunikowane przez media i środowiska akademickie za prowadzenie "brudnej kampanii", która była pozbawiona prawdziwych, rzetelnych informacji, a która została dokładnie opisana przez Stowarzyszenie Reformy Wyborów. I co z tego wynika? Ano nic, mleko się rozlało. Tego rodzaju kampanie, oparte na tych samych komunikatach spreparowanych przez spin doktorów prowadzone są na całym świecie.
Pewnym wyzwaniem związanym z mikro-targetowaniem jest to, że zjednoczenie dużych grup wyborców wymaga ogromnej ilości pustych tożsamości (kont), aby ludzie mogli się z nimi identyfikować sądząc, iż oto reprezentują "naród", a przynajmniej "wielu". Tymczasem wykształcony w ten sposób populizm nie jest oznaką jednoczącego się "narodu", ale w istocie przyczynia się do rozbicia i dzielenia narodu rzeczywistego. A jeśli ludzie mają z sobą coraz mniej wspólnego, to na każde wybory należy tworzyć nową wersję "narodu". Skąd my to znamy?
W polityce, zwłaszcza w kampaniach wyborczych, fakty stają się raczej przeszkodą niż pomocą. Ponieważ podnoszenie realnych problemów groziłoby odrzuceniem bądź zniechęceniem części wyborców, należy po pierwsze jednoczyć ludzi wokół lidera, a po drugie skupiać ich wokół niejasnych, ale chwytliwych haseł, jak na przykład "odzyskać kontrolę nad państwem", "wyrwać nasze dzieci z rąk zboczeńców", "walka z zarazą".
Jeśli te hasła poda się z należytą dawką świętego oburzenia, wówczas skupia się uwagę rozdrobnionych grup, otrzymuje się więcej "polubień". Pokazywanie środkowego palca faktom i wrzucanie kłamstw w przestrzeń publiczną to umiejętności, które opanowało wielu liderów, a D. Trump i B. Johnson znajdują się czołówce.
Jeśli więc prowadzi się kampanię wyborczą na wiele różnych sposobów i adresuje do różnych ludzi, to w istocie rozmywa się realne problemy. Czy w brexicie chodziło o prawa zwierząt? A może o imigrację? Oczywiście, że nie! Owa "wola ludzi" to produkt prowadzonej na wielką skalę manipulacji i dezinformacji. Nowe gry informacyjne zdecydowanie ograniczają możliwość rzeczowej debaty opartej na faktach i tym samym niszczą tkankę demokracji.
Wiele rządów dostrzega zagrożenia płynące z wszechobecnej cyfrowej dezinformacji. Państwa demokratyczne, takie jak Niemcy, Francja, a być może w niedalekiej przyszłości Wielka Brytania, próbują bądź będą podejmować wysiłki nałożenia cenzury na dezinformację. To reakcja zrozumiała, ale niewłaściwa.
Oznacza - w przypadku naszego regionu - odwrót od zdobyczy z 1989 roku. Jeśli więc Putin słyszy, że Niemcy zaostrzają prawo dotyczące "fałszywych informacji", to głośno klaszcze w ręce i ma dobry pretekst, aby wziąć za mordę rodzime sieci internetowe.
Nie o cenzurę więc chodzi, ale o jawność. Cenzura dzisiaj polega na subtelnym kształtowaniu otaczającego nas środowiska informacyjnego. Stąd zamiast likwidować bądź ograniczać prawo do otrzymywania i przekazywania informacji powinniśmy wymagać wiedzy, czy dane konto online jest rzeczywiste, czy jest botem.
Czy przekazana treść jest źródłowa, czyli autentyczna, czy też wzmacniana przez trolle. Przykład Meksyku pokazuje, że anonimowość jest koniecznością w przypadku postępowych aktywistów, ale powinniśmy wiedzieć czy konto ma fałszywą tożsamość.
Powinniśmy mieć prawo do wiedzy, dlaczego programy komputerowe pokazują nam określoną treść, a nie inną. Winniśmy rozumieć dlaczego określona reklama, artykuł, czy wiadomość jest skierowana specjalnie do nas, a nie do innych. Wreszcie fundamentalną sprawą powinna być wiedza o tym, jakie nasze dane i dlaczego zostały wykorzystane do wpływania na nas i "obróbki". Jeśli spełnione byłyby takie warunki nie potrzebana byłaby cenzury, a i demokracja miałaby się lepiej.
Autorzy wykorzystali niektóre informacje i tezy artykułu Petera Pomerantsev pt. "Wiek dezinformacji. Rewolucja w propagandzie" zamieszczonego w "The Guardian" z 27 lipca 2019 r.
radca prawny Robert Nogacki, Marek Ciecierski
Profesjonalny Wywiad Gospodarczy "Skarbiec" Sp. z o.o.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze