Polska gospodarka po traumie. Potrzeba cierpliwej i długotrwałej terapii

Już wydawało się, że długo oczekiwane ożywienie polskiej gospodarki nabiera tempa. Tylko przez dwa pierwsze kwartały tego roku, bo trzeci sprowadził nas na ziemię. Co się takiego wtedy stało? Na pewno wrześniowa powódź na Dolnym Śląsku podtopiła wyniki. Przyczyn należy szukać jednak znacznie głębiej i w odleglejszej przeszłości. Polska gospodarka przeszła traumę i może minąć dużo czasu, zanim się pozbiera.

Popatrzmy zatem z nieco szerszej perspektywy. Gospodarka przez cały 2022 roku gwałtownie hamowała. Choć wzrost liczony rok do roku utrzymywał się na plusie, z kwartału na kwartał słabła dynamika. Pierwsze dwa kwartały 2023 roku przyniosły recesję spowodowaną silnym osłabieniem konsumpcji. Pod koniec 2023 roku za sprawą wysokiego wzrostu wynagrodzeń zaczęła ona odbijać, a do wyjścia z recesji przyczynił się też dodatni wkład inwestycji publicznych realizowanych z kończącej się poprzedniej perspektywy budżetowej Unii. Przez 2023 rok firmy zmniejszały zapasy. Już w 2022 roku zaczął słabnąć eksport, który od czterech kwartałów kontrybuuje ujemnie do wzrostu polskiego PKB.

Reklama

Odchodzące wraz z 2023 rokiem rządy PiS pozostawiły gospodarkę w stagnacji, bo PKB urósł w ubiegłym roku zaledwie o 0,1 proc. Ale też z nadziejami na silne odbicie po zmianie politycznej. Faktycznie, w I kwartale gospodarka urosła rok do roku o 2,1 proc., a w drugim - aż o 3,2 proc. (PKB niewyrównany sezonowo). Po sezonowym wyrównaniu I kwartał przyniósł wzrost w stosunku do poprzedniego o 0,6 proc., a II kwartał - o 1,2 proc. Pary starczyło zaledwie na pół roku?

Może okazać się, że tak. Dlatego że polska gospodarka doznała w ostatnich latach poważnych uszkodzeń. Pandemia spowodowała lockdowny, a następnie zaburzenia popytu i podaży oraz zerwanie łańcuchów dostaw. Wskutek napaści Rosji na Ukrainę została odcięta od relatywnie tanich surowców energetycznych, a zwłaszcza masowo importowanego wcześniej rosyjskiego węgla.

Skutki pandemii - choć w różnym stopniu - odczuwają do tej pory wszystkie gospodarki na świecie i nie zostały one jeszcze dokładnie zbadane. Szoku związanego ze wzrostem cen energii po wybuchu wojny doznała niemal cała Europa. Choć szok energetyczny minął, energia w Polsce jest droższa 2,4 razy niż średnio w Europie. Trudno obronić tezę - po bez mała trzech latach od jej wybuchu - że to wyłącznie efekt wojny.

Trzy plagi

Zostawmy zatem na boku pandemię i wojnę. Zajmijmy się tym, co od nas zależało, a raczej od polityków, których wybraliśmy własnymi rękami. Reakcja polityki na pandemię w obszarze ochrony zdrowia doprowadziła do wyjątkowo wysokiej śmiertelności w 2021 roku i do ponad 100 tys. nadmiarowych zgonów. To nie tylko kwestia humanitarna i moralna, ale także ekonomiczna - dodatkowy cios w polską demografię.

A to właśnie demografia - długoterminowo - będzie rozdawać karty. Obecnie z rynku pracy ubywa ponad 100 tys. pracowników rocznie. Jakie są tego konsekwencje? Im mniej ludzi pracuje, tym mniej są w stanie wytworzyć. Sposoby są na to dwa - zwiększyć liczbę pracujących albo wyposażyć zatrudnionych w narzędzia pozwalające im wytwarzać więcej.

Dane o gospodarce za III kwartał tego roku pokazują silne osłabienie konsumpcji po wyraźnym jej odbiciu w poprzednich kwartałach. Spożycie w sektorze gospodarstw domowych zwiększyło się - licząc w skali roku - o zaledwie o 0,3 proc., gdy w poprzednim kwartale wzrosło o 4,6 proc. i o tyle samo jeszcze kwartał wcześniej.

Może być kilka powodów osłabienia wzrostu konsumpcji. Pierwszy to wrześniowa powódź, co odbiło się na wyraźnym spadku sprzedaży detalicznej w tym miesiącu. Drugim prawdopodobnie jest częściowe odmrożenie cen energii. Nastąpiło ono od lipca, ale dopiero w październiku dostawcy prądu i gazu wysyłali do odbiorców nowe rachunki. Nie można wykluczyć, że w oczekiwaniu na nie część gospodarstw domowych powściągnęła swoje wydatki zarówno na towary, jak i na usługi.

Trzecim wytłumaczeniem mogą być oszczędności. Owszem, cześć pieniędzy ze wzrostu wynagrodzeń przeznaczana jest na potrzeby konsumpcyjne, ale znacząca część - na oszczędności. Dane z systemu bankowego nie potwierdzają jednak tej hipotezy. Depozyty gospodarstw domowych wzrosły od początku roku do końca września o 5,3 proc., podczas gdy w tym samym okresie ubiegłego roku, a zatem słabego wzrostu konsumpcji - o prawie 8 proc.

Inflacja znowu dławi konsumpcję

W końcu inflacja, która od połowy roku systematycznie rośnie. Tylko częściowo spowodowana jest kontrolowanym "odmrożeniem" cen energii. Ceny rosną w całej gospodarce od połowy roku i prawdopodobnie to właśnie jest powodem powściągliwości konsumentów. Nie są w stanie zaakceptować tego, co widnieje na metce, nawet jeśli ich jeszcze na to stać. Zapewne rzadziej też wybierają się na sojową latte, ramen i do fryzjera.

To inflacja zdławiła konsumpcję, która była najważniejszym silnikiem wzrostu gospodarki aż do pandemii, w 2021 roku pozwoliła odzyskać jej względną równowagę, w 2022 i 2023 zapobiegła recesji, a w I połowie 2024 roku doprowadziła do ożywienia. Powtórzmy jeszcze raz tezę, którą w już w 2021 roku stawialiśmy w Interii. Bank centralny z powodów czysto politycznych dał za wygraną inflacji, bo nie chciał wysokimi stopami sprawiać kłopotów rządowi PiS. Dziś ponosimy tego konsekwencje.

Paradoks polega na tym, że PiS postawił jednoznacznie na silny wzrost konsumpcji, prowadząc w tym celu politykę swoich słynnych transferów, takich jak 500+. Usiłował ją w dodatku ubrać w kostium "polityki demograficznej", a następnie "polityki społecznej". Efekty tej rzekomej "polityki społecznej" pokazują dane GUS. W 2023 roku poniżej granicy ubóstwa skrajnego żyło 6,6 proc. Polaków, a więc więcej niż w 2015 roku. W strefie niedostatku znajdowało się aż 46 proc. mieszkańców naszego kraju, czyli o ponad 3 pkt proc. więcej niż wtedy, gdy PiS objął władzę.

Transfery konsumpcyjne to niejedyny powód "wybuchu" inflacji po pandemii i jej długotrwałości. Drugim powodem był galopujący wzrost płacy minimalnej, który w latach 2015-2024 przekroczył 145 proc. Gdyby wzrost płacy minimalnej doprowadził do "spłaszczenia" siatki wynagrodzeń, czego oczekiwali niektórzy ekonomiści, przyniosłoby to prawdopodobnie gospodarce korzyści w postaci łagodzenia nierówności dochodowych. Stało się jednak przeciwnie - doprowadził do wzrostu oczekiwań płacowych w całej gospodarce i nakręcił wzrost wynagrodzeń.

Dodajmy, że beneficjentami tego wzrostu byli tylko pracownicy w sektorze przedsiębiorstw. Do końca zeszłego roku wykluczony był z niego cały sektor publiczny z powodu pogarszającej się sytuacji finansów publicznych, a także mikroprzedsiębiorstwa. Efekt jest taki, że - paradoksalnie - wzrost płacy minimalnej spowodował zwiększenie nierówności dochodowych, zamiast je spłaszczyć.  

Imigranci i ich mikroby

Wracamy do demografii. Wzrost oczekiwań płacowych w gospodarce cierpiącej tak jak polska na brak rąk do pracy jest dla niej silnym ciosem. Jak mówi Stanisław Kluza, doktor z SGH, około połowy minionej dekady sytuacja w Polsce na rynku pracy zaczęła się radykalnie zmieniać i -­ pod wpływem czynników demograficznych - narodził się rynek pracownika. To powodowało, że ich siła przetargowa zaczęła szybko rosnąć. A wraz z nią - płace. Nawet bez interwencji w postaci podwyżek płacy minimalnej w Polsce i tak doszłoby do przyspieszenia wzrostu wynagrodzeń.

Można zadać tylko pytanie, jak długo gospodarka będzie w stanie poradzić sobie z ok. 5-procentowym wzrostem płac realnych, zważywszy, iż jest on szybszy niż wzrost produktywności. Dane GUS o sytuacji przedsiębiorstw ukazują rentowność polskiego sektora przedsiębiorstw po trzech kwartałach tego roku na najniższych poziomach od dwóch dekad. Przychody ogółem w stosunku do poprzedniego roku obniżyły się o 3,5 proc., a wynik finansowy netto - o 28,6 proc.    

Zwiększenie liczby zatrudnionych to szansa dla gospodarki, ale pamiętamy, jak PiS szedł do władzy w 2015 roku na fali lęków społecznych spowodowanych kryzysem migracyjnym. PiS lęki te rozniecał, a Jarosław Kaczyński mówił nawet, że imigranci roznoszą mikroby. Po pandemii sam zaczął "importować" imigrantów zarobkowych. Gdy sprawa się wydała, wybuchł nawet skandal międzynarodowy.

Ekonomiści mówią jednoznacznie, iż polską gospodarkę po wybuchu wojny uratowali uchodźcy z Ukrainy, dostarczając jej nawet milion rąk do pracy, choć liczba pracowników z Ukrainy już spada. Imigracja jest jednym z dwóch sposobów, żeby gospodarce przywrócić potencjał wzrostu. Drugim jest automatyzacja i robotyzacja. Do tego jednak potrzebne są inwestycje.  

Czy naprawdę winni są Niemcy?

Inwestycje w polskiej gospodarce gwałtownie spadały od początku rządów PiS, czyli od 2016 roku. Problem załamania inwestycji jest złożony, bo obejmuje także strukturę przedsiębiorstw, jak również mentalność polskich przedsiębiorców. Prezes jednego z największych polskich banków opowiada, że odbył z nimi dziesiątki rozmów. Kiedy jest strefa ekonomiczna, to zainwestują, bo nie trzeba płacić podatków. Jak są unijne dotacje - wezmą - bo to się opłaca. Takie wyrafinowane mają modele biznesowe.

Faktem jest jednak, że PiS prowadził politykę skrajnie antyprzedsiębiorczą. Pomijając kwestię niezawisłości sądów, dewaluował i komplikował prawo tak, jakby chciał, żeby było w nim jak najwięcej pułapek. Przedsiębiorcy się tych min wystraszyli i pochowali głowy w piasek.

Co więcej, PiS zabrał się do zmiany ustroju gospodarczego w taki sposób, żeby w gospodarce dominowała własność państwowa, a zatem podporządkowana jego woli politycznej. Ma to ogromne znaczenie dla całej biznesowej drobnicy, która odpowiada na zamówienia państwowych gigantów - od firm sprzątających po producentów parówek. Podważa sens działania na wypaczonym rynku.

Ceny energii płacone przez gospodarkę i gospodarstwa domowe są także efektem ośmiu lat zaniechań rządów PiS. Najpierw - z powodów czysto ideologicznych - sabotowały one "Zielony Ład" i walczyły z wiatrakami. Potem, gdy świat zaczął uciekać, leniwie i połowicznie zabrały się za transformację. Państwowe Polskie Sieci Elekroenergetyczne nie są w stanie przyłączać producentów "zielonej" energii, bo pieniądze ze sprzedaży ETS poszły na transfery konsumpcyjne. Trzeba wielu lat, żeby nadrobić te zapóźnienia.

Powszechne przekonanie głosi, że polski eksport, który od kilku kwartałów ma ujemny wkład do PKB, cierpi z powodu słabego wzrostu gospodarki strefy euro i płytkiej, lecz długotrwałej recesji w Niemczech. Tak zapewne jest, przypomnijmy jednak, że we wcześniejszych cyklach osłabienie gospodarki Niemiec potrafiło umocnić polskich eksporterów na tamtym rynku, gdyż działał tzw. efekt wypierania. Tańszy towar, choć mniej zaawansowany, zastępował towar lepszy, ale droższy.

Być może powodem kłopotów polskiego eksportu są tylko problemy gospodarki Niemiec, ale istnieje też prawdopodobieństwo, że nasza gospodarka utraciła zewnętrzną konkurencyjność. Z powodu nieadekwatnego do produktywności wzrostu płac, cen energii oraz miksu energetycznego, przestarzałej i niezautomatyzowanej produkcji będącej skutkiem wieloletniego braku inwestycji. Dodajmy do tego umocnienie złotego, które nastąpiło po zmianie politycznej, do czego polskie firmy nie były przygotowane.

Gospodarka po traumie potrzebuje terapii. Cierpliwej i długotrwałej.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polska gospodarka | PKB | inflacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »