Polska i kapitalizm: którą drogą iść dalej
Polska jest cała w łaty i nie chodzi tu wcale o siatkę pól i lasów, jaką widzimy, lecąc samolotem. 30 lat temu chcieliśmy, żeby było u nas "jak na Zachodzie" i dlatego wybraliśmy kapitalizm. Ale kapitalizm właśnie wtedy zaczął się zmieniać. A teraz musimy sobie na nowo przemyśleć - jakiego kapitalizmu chcemy.
Dziś o początku transformacji wielu ludzi, także politycy, mówią - "nie mieliśmy wyboru", "zdecydowano za nas". Zapominają, że wybór był oczywisty i zdecydowana większość polskiego społeczeństwa opowiedziała się wtedy za nim jednoznacznie i gremialnie. Wyborem był "Zachód", a nie "Wschód".
W 1989 roku przed upadkiem muru berlińskiego widzieliśmy masowo uciekających na "Zachód" (także przez Warszawę) Niemców z NRD i zazdrościliśmy, że mają "wujków na Zachodzie". Zdecydowana większość Polaków nie miała tam "wujków". "Zachód" musiał przyjść do nas.
- Moim zadaniem było przywrócić Polskę do Europy jak najszybciej było to możliwe (...) przywrócić zdolności do powrotu do Europy (...) To oznaczało także połączenie Polski z (zachodnimi) systemami produkcyjnymi - mówił podczas niedawnego Kongresu Ekonomistów Polskich Jeffrey Sachs, czołowy doradca wicepremiera Leszka Balcerowicza, którego reformy przeprowadziły Polskę ze "Wschodu" na "Zachód" właśnie.
Czym dla Polaków był wtedy Zachód? To bardzo ciekawe pytanie, ale nikt nie był chyba w stanie na nie precyzyjnie odpowiedzieć, choć miliony z nas w latach 70. XX wieku zaliczyły zbieranie winogron we Francji, truskawek w Szwecji i oczywiście rozmaite prace w RFN. W takich właśnie warunkach rodziły się wyobrażenia większości z nas.
Zachód to była "normalność" stosunków międzyludzkich i stosunków pracy, system gospodarczy, w którym wynagrodzenie niewykwalifikowanego (jak większość z nas) robotnika pozwalało godziwie przeżyć, miejsce, gdzie nie stało się w kolejkach po wołowinę z kością, a każdy miał prawo do opieki zdrowotnej bez łapówki.
Problem polegał na tym, że właśnie wtedy, gdy Polska przystąpiła do Zachodu, Zachód zaczął się bardzo szybko zmieniać. Dzięki transformacji Polska dokonała ogromnego cywilizacyjnego skoku, ale wkrótce okazało się, że musi dostosować się do twardych reguł gry zmieniającego się wówczas Zachodu. A zmieniał się on niezgodnie z naszymi wcześniejszymi wyobrażeniami.
- Wierzyliśmy, że dostaniemy to, co podówczas już ustępowało na Zachodzie. Transformacja trafiła na kryzys nie tylko demokracji liberalnej - mówiła podczas konferencji "Program dla Polski: Gospodarka - Społeczeństwo - Państwo" zorganizowanej przez Akademię Leona Koźmińskiego i Centrum Badawcze TIGER Ewa Łętowska, profesor prawa, pierwsza rzeczniczka praw obywatelskich i była sędzia Trybunału Konstytucyjnego.
Właśnie w latach 90. XX w. na Zachodzie kruszały fundamenty "państwa dobrobytu" i rozpoczął się proces, który doprowadził do tego, że 1 proc. najbogatszych dysponuje ok. połową zasobów globu, jak mówią dane organizacji Oxfam. W krajach rozwiniętych średnia najwyższa stawka podatku dochodowego od osób fizycznych spadła z 62 proc. w 1970 roku do 38 proc. w 2013 roku. Polska poszła tą samą drogą. Według niedawnego Global Wealth Report szwajcarskiego banku Credit Suisse w Polsce 10 proc. najbogatszych posiada 56 proc. całego bogactwa, a 1 proc. najbogatszy - ponad jedną czwartą. Stało się to na dodatek w bardzo szybkim tempie.
Ewa Łętowska wskazuje na drugi proces, który spowodował, że Zachód przestał być tym "Zachodem", jaki sobie wyobrażaliśmy u progu transformacji. To proces pozbywania się przez państwo odpowiedzialności za spójność społeczną, a także za system prawa.
- Władza przepływa od struktur politycznych do struktur gospodarczych. Ten proces przepływania władzy jest czyniony pod nieco innymi hasłami niż rzeczywiste zamiary tych, którzy na tym zyskują - mówiła.
Na przykład deregulacje, które w sektorze bankowym doprowadziły do tak daleko idących zwyrodnień, że skończyło się to wielkim globalnym kryzysem finansowym. Działalność finansową deregulowano pod hasłem "lepszej alokacji środków", a więc poprawy warunków konkurencji w tym biznesie. Ale nie chodzi tu tylko o system finansowy. W wielu państwach nastąpiła "prywatyzacja" np. więziennictwa czy utylizacji odpadów. W niektórych - ochrony zdrowia czy edukacji. A pozbywanie się przez państwo władzy było równoznaczne z pozbywaniem się przez nie odpowiedzialności. Choćby za jakość świadczeń zdrowotnych.
W Wielkiej Brytanii to ten właśnie proces doprowadził do fali niezadowolenia społecznego, które politykom udało się obrócić przeciwko imigrantom (także Polakom) i Unii Europejskiej. Zakończy się on - najprawdopodobniej jeszcze w styczniu - brexitem.
- Pozbycie się władzy na rzecz struktur prywatnych wiąże się z nieodpowiedzialnością i trudnością w egzekucji od władzy jej obowiązków - mówiła Ewa Łętowska.
Co to wszystko ma wspólnego z Polską? Gwałtownie pogarsza się jakość edukacji i ochrony zdrowia, a to dwa świadczenia społeczne kluczowe dla równości szans. W te obszary szybko wchodzi sektor prywatny z ofertami ubezpieczeń zdrowotnych i edukacji. Świadczenia typu 500 + zwiększają liczbę chętnych do korzystania z usług prywatnej ochrony zdrowia i oświaty.
- Nasze elity polityczne są antyspołeczne (...) Nastąpiła dezercja elit, unikanie odpowiedzialności władzy politycznej za sprawy publiczne - mówił Piotr Chmielewski, profesor Akademii Leona Koźmińskiego.
Naukowcy od wielu lat zastanawiali się nad tym, czym różni się kapitalizm w poszczególnych krajach. Okazało się, że ma bardzo odmienne oblicza, a zależy to od funkcjonowania instytucji. Instytucje to oczywiście nie tylko urzędy. Instytucje to reguły gry, które zostały wykształcone przez społeczeństwo albo mu narzucone. Wpływ na te reguły mają także instytucje nieformalne, zwyczaje, zasady moralne, tradycja czy religia. Formalne reguły gry kształtuje natomiast prawo własności, ustrój polityczny, wymiar sprawiedliwości czy też państwowa biurokracja.
Badania nad różnymi modelami kapitalizmu w naszej postsocjalistycznej części Europy przeprowadzili też polscy naukowcy. Co się okazało? Że polski kapitalizm jest cały w łaty.
- Konstrukcja patchworkowa polega na współistnieniu elementów przeniesionych z różnych epok historycznych, na przykład z 20-lecia międzywojennego, postsocjalistycznych, kopiowanych z zachodu. Patchwork oznacza brak wizji, modelu, jaki chcieliśmy zbudować.
Oznacza dryf instytucjonalny - mówił podczas jesiennego Kongresu Makroekonomicznego SGH Ryszard Rapacki, profesor tej uczelni.
Drugą szansą na nadanie "polskiemu modelowi kapitalizmu" przejrzystych reguł było wejście do Unii w 2004 roku. Nie można powiedzieć, że szansa ta została całkiem niewykorzystana. Polska zrobiła kolejny cywilizacyjny skok. Okazuje się jednak, że zbyt mały.
Właśnie 2004 rok i przyjęcie w okresie poprzedzającym akcesję wspólnotowego prawa stanowiło niepowtarzalną szansą do zastąpienia "patchworkowego" porządku instytucjonalnego porządkiem Zachodnim. Nie na modłę brytyjską, śródziemnomorską, skandynawską czy niemiecką, ale takim, który wykuwa się we Wspólnocie, co określane jest jako acquis communautaire. Choć polska machina ustawodawcza zadbała o spójność "litery" prawa (a było to warunkiem akcesji), faktycznie jednak polskie elity polityczne porządek "wspólnotowy" odrzuciły i odrzucają go nadal.
Bo owszem, wprowadzają u nas europejskie prawo, ale wyraźnie sygnalizują, że się z tego "nie cieszą". "Oni to wymyślili tam, w Brukseli, a my MUSIMY to wprowadzać" - utyskują polscy urzędnicy. Jakby zupełnie nie byli świadomi, że wszystko "co jest tam wymyślane", dzieje się przy pełnej partycypacji Polski na każdym etapie stanowienia prawa. O ile oczywiście rząd, instytucje publiczne i prywatne chcą w tym procesie uczestniczyć, a nie w ostatniej chwili próbują wywrócić stolik.
- W Brukseli można negocjować zawsze, do skutku. Trzeba tylko mieć argumenty i wiedzieć czego się chce - mówią Interii przedstawiciele Polski w unijnych instytucjach.
To nie jedyny kłopot Polski, że ma poważny problem ze współtworzeniem unijnego prawa. Ma też bardzo poważny problem z jego wprowadzaniem - i wcale nie chodzi tu o opóźnienia w implementacji dyrektyw czy też o ich wykoślawioną transpozycję, co skutkuje często pozbawieniem ich rzeczywistego sensu.
Ewa Łętowska zwraca uwagę, że prawo Unii przyjmowane bywa w Polsce całkowicie powierzchownie, a jego rozumienie sprowadza się co najwyżej do "litery", a nie wnika w "ducha" prawa, czyli do właściwych intencji. To dotyczy zarówno wprowadzania tego prawa, jak też - niestety - wykonywania go przez wymiar sprawiedliwości, w tym przez sądy. A dotyczy to podstawowych praw obywatelskich, w tym mających coraz większe znaczenia prawa chroniących konsumentów.
Co gorsze, ponieważ mamy ustrój w łaty, sami nie za bardzo wiemy, do jakich "reguł gry" mamy się stosować. Dlatego polski kapitalizm wymyślić musimy na nowo. Jak najprędzej powinni się tym zająć politycy, zamiast tworzyć iluzję zmian, które w rzeczywistości pogłębiają tylko chaos instytucjonalny polskiego ustroju. A my powinniśmy ich z tego rozliczać.
Jacek Ramotowski