Polska odporna na załamania
Ostatnie dwie dekady to dla polskiej gospodarki czas nieprzerwanego wzrostu. Nieprzerwanego - nie oznacza spokojnego. Gospodarczym światem wstrząsały kryzysy: regionalne i ostatni, globalny. Parę razy oberwaliśmy rykoszetem. Na szczęście nie były to ciosy zabójcze.
W ciągu ostatnich dwóch dekad kolejne zawirowania mniej lub bardziej odczuwaliśmy na własnej skórze, zawsze jednak w Polsce byliśmy raczej czytelnikami aniżeli głównymi bohaterami tych wydarzeń.
Okres, w którym rodził się "Nowy Przemysł", był dla światowej gospodarki niespokojny. W 1997 r. wybuchł kryzys, który sponiewierał gospodarki tzw. azjatyckich tygrysów (Korei Płd., Tajwanu, Singapuru i Hongkongu, do których pod koniec lat 80. dołączyły Indonezja, Malezja, Filipiny i Tajlandia). Na pozór - zapaść bardzo od nas odległa i geograficznie, i gospodarczo. A jednak istotna także z polskiej perspektywy.
Za początek tego kryzysu przyjmuje się 2 lipca 1997 r., kiedy władze Tajlandii - wobec ataków spekulacyjnych - uwolniły kurs bata. Spekulanci przerzucili ową "agresję" na inne waluty regionu i - po wyniszczającej dla rezerw walutowych walce - kolejne kraje w następnych tygodniach (Malezja, Indonezja, Korea Płd.) uwolniły kursy walut. Dla wielu zadłużonych za granicą przedsiębiorców był to potężny, niekiedy powalający cios. Skala ich problemów przełożyła się na gospodarki.
A wątek polski? Otóż jedną z ofiar tamtego kryzysu okazał się koncern (czebol) Daewoo - znaczący inwestor w polski sektor motoryzacyjny warszawskiej FSO i lubelskiej FSC jako Daewoo Motors. W połowie 1999 r. władze w Seulu postanowiły Daewoo zlikwidować. Państwowe banki wprowadziły zarządy komisaryczne w głównych spółkach koncernu; rozpoczął się demontaż. Motoryzacyjną część Daewoo przejął General Motors, ale było to tylko przedłużenie agonii. Pod koniec pierwszej dekady XXI w. warszawska fabryka zamarła. Po Daewoo pozostał jedynie drapacz chmur w centrum stolicy.
Inną konsekwencją tego kryzysu stała się zmiana w "doktrynie" działalności MFW. Recepty na kryzys aplikowane azjatyckim tygrysom okazywały się nieskuteczne, wręcz pogarszały sytuację (dlatego wspominane zawirowanie nazywa się też czasem kryzysem MFW). Rezultatem była pewna zmiana kursu w polityce Funduszu, ale ważniejszym następstwem - pierwsza poważna rysa na, niepodważalnych zdawało się, filarach liberalnej gospodarki. Można to potraktować jako przygrywkę do przekonania o kryzysie kapitalizmu, rozpowszechniającym się po 2008 r.
Znacznie bliższym kryzysem były wydarzenia o rok późniejsze - kryzys rosyjski z 1998 r., spowodowany po części przez niskie ceny ropy (nie była to jedyna przyczyna). Rosyjska kasa państwowa świeciła pustkami, zaczynało brakować pieniędzy na wypłaty. W sierpniu 1998 r. zadłużenie rządu z tytułu zaległych pensji szacowano na 12,5 mld dol.! Mimo pomocy MFW, na rosyjskiej giełdzie wybuchła panika, gospodarka pogrążyła się w kryzysie, a inflacja sięgnęła 84 procent...
Dla Polski to była zła wiadomość: kryzys zmniejszył popyt, a deprecjacja rubla załamała opłacalność eksportu. Rosja jako partner handlowy Polski przesunęła się z 2. na 3. miejsce w eksporcie, a w imporcie - z 3. na 4. lokatę. W 1998 r. w porównaniu z 1997 r. polski eksport do Rosji okazał się niższy o 26 proc. i wyniósł 1597,3 mln dol. Obniżenie dynamiki eksportu w tamtym kierunku wpłynęło negatywnie na kondycję wielu firm (głównie z sektora MSP).
Następny rok przyniósł pogłębienie tych tendencji. Polski eksport na rynek rosyjski znów spadł (65,6 proc. rdr). Od tego czasu, zwłaszcza po wejściu Polski do UE, Rosja traci na znaczeniu jako nasz partner handlowy. I nie chodzi nawet o wolumen, bo ten - mimo wahań w następnych latach rósł - ale o priorytety. Te przesunęły się na Zachód.
Nowe millennium przyniosło kolejne zawirowanie: bańkę internetową. Niskie stopy procentowe w USA sprawiły, że inwestorzy zaczęli poszukiwać okazji do mnożenia kapitału. Rozwój internetu wskazywał kierunek. Kolejne dot-comy wchodziły na giełdę po krótkim czasie od założenia, a inwestorzy opierali się na ich prognozach finansowych, nie czekając na realne wyniki.
Trend ten - choć nie w takiej skali jak w USA - nie ominął również Polski. Wiele spółek "tradycyjnej gospodarki" przebranżawiało się, snując ambitne internetowe plany. Na przykład Ariel, radomski producent obuwia, postanowił, że pod szyldem Internet Group stanie się providerem dostępu sieciowego. Atlantis, producent materiałów budowlanych, postanowił zmienić profil działalności i stać się spółką internetową, której akcje miały być notowane na NASDAQ.
Bańka internetowa osiągnęła szczyt 10 marca 2000 r.: indeks giełdowy NASDAQ Composite sięgnął rekordowego poziomu 5132,52 pkt. Inwestorzy jednak nie doczekali się realnych wyników i w kilka miesięcy ów indeks spadł do poziomu 2 tys. pkt, a 9 października 2002 r. upadł aż do 1114,11 pkt. Dot-comy bankrutowały jeden po drugim. Polska nie była wyjątkiem. WIG Informatyka od szczytu w marcu 2000 r. do dna w październiku 2001 r. stracił prawie 80 proc.
I wreszcie ostatni - do dziś odczuwalny kryzys - z 2008 r. Wywołała go bańka na rynku hipotecznym w USA; kolejny okres taniego pieniądza i hossy na rynku nieruchomości powodował, że banki udzielały kredytów tym, których nie było na to stać. Kredyty te stawały się zabezpieczeniem obligacji strukturyzowanych, sprzedawanych w celach inwestycyjnych i spekulacyjnych przez instytucje finansowe.
Kiedy w 2006 r. Fed podniósł stopy procentowe, popyt na nieruchomości osłabł, a wielu kredytobiorców zaczęło mieć kłopoty ze spłatą. Okazało się nagle, że wartość obligacji strukturyzowanych pozostaje nieznana (nie było wiadomo, jaka część stanowiących ich zabezpieczenie kredytów jest niespłacalna) - a to oznaczało, że ich rynkowa wartość jest równa zero. To dla nabywców tych obligacji - w tym największych banków - okazało się ciosem nokautującym.
Nagle banki nie chciały aż tak chętnie pożyczać sobie nawzajem - nastąpił "credit crunch" (okres, gdy w systemie jest mała płynność finansowa, ponieważ nikt nie pożycza). Do lipca 2008 r. największe banki i instytucje finansowe świata doniosły o stratach rzędu 435 mld dol. Brak kredytów uderzył w amerykańską, a potem i europejską gospodarkę.
O Polsce mówi się, że przeszła ten kryzys suchą nogą. Niebezpodstawnie. Wzrost PKB spadł wprawdzie mocno, bo z 5 proc. do 1,8 proc., ale wiele krajów mogło wtedy o gospodarczym postępie tylko pomarzyć. U nas udało się go podtrzymać dzięki zaplanowanym wcześniej obniżkom podatków (to stymulowało konsumpcję) oraz deprecjacji złotego (pomogła eksporterom). Kryzysowi oparł się polski sektor bankowy - nie upadł żaden bank (sytuacja na tle USA i UE raczej wyjątkowa), nie trzeba było też na ratowanie sektora wyłożyć ani złotówki z budżetu - czapki z głów przed KNF.
A jednak straty były... To przede wszystkim kolosalny wzrost długu publicznego, który od 2008 r. niemal się podwoił, lecz również kłopoty firm, niezbyt rozważnie korzystających z opcji walutowych.
Światowa gospodarka powróciła na ścieżkę wzrostu, choć do dziś liże pokryzysowe rany. W wielu mocno dotkniętych kryzysem krajach (vide: Grecja) sytuacja wciąż jest daleka od normalności.
Z polskiej perspektywy ważniejsze są konsekwencje polityczne - a zwłaszcza rosnące napięcie we Wspólnocie, wzrost populizmu w Europie, ale i coraz większa determinacja do ściślejszej integracji Unii wokół strefy euro (choćby dlatego, że jej właśnie dotyczyła przede wszystkim część pokryzysowych mechanizmów - jak np. unia bankowa). Wciąż jesteśmy w fazie układania na nowo polityczno-gospodarczej rzeczywistości po wstrząsie roku 2008.
Ale nie to jest najbardziej niepokojące. Już tak dawno nie było kryzysu, że część ekonomistów obawia się, czy nie przyszedł najwyższy czas na następny... Czy znów Polska wyjdzie z niego obronną ręką?
Adam Sofuł
Więcej informacji w portalu "Wirtualny Nowy Przemysł"