Polska prymusem "friendshoringu"?
Wojna na Wschodzie jest bardzo kosztowna dla polskiej gospodarki. Każdy kryzys to także wielkie szanse. W nadchodzącym rozdaniu będą to procesy tzw. nearshoringu i friendshornigu. One mogą wywindować nas mocno w globalnej kolejności dziobania. Oby tylko Polska umiała po te szanse sięgnąć.
Fakt, że Rosja próbuje podporządkować sobie Ukrainę przekłada się mocno na życie każdego z nas. Odkąd - jeszcze w roku 2021 - Gazprom zaczął stale ograniczać podaż gazu dla Europy ceny kluczowych surowców energetycznych zaczęły szaleć. Kropkę nad "i" postawiła inwazja na Ukrainę i sankcje pomiędzy Rosją a Zachodem. Efekt jest taki, że ceny energii są rekordowe i pchają do góry inflację na całym kontynencie. Bez tego czynnika mielibyśmy dziś inflację na poziomie nie 18, a 5-7 proc. I zupełnie inny zestaw gospodarczych oraz politycznych zmartwień.
Ale jest, jak jest i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Zwłaszcza, że w gospodarce jest tak, jak w życiu. Każdy kryzys niesie za sobą także wiele szans na zmianę i na nowe otwarcie. Nie inaczej jest również i w tym wypadku. Już dziś wiadomo, że trwający wielki kryzys energetyczny zmusi Europę do sporych zmian. I to nie kosmetycznych, lecz takich bardziej fundamentalnych.
Być może najważniejsza z nich to tzw. friendshoring, zwany też czasem nearshoringiem. Co to znaczy?
Dosłownie chodzi o "przesuwanie produkcji do przyjaciół", a co za tym idzie o "skrócenie globalnych łańcuchów dostaw". Te rozciągnięte do granic możliwości łańcuchy ekonomicznej zależności (od Chin do USA i od Niemiec po Syberię) są spadkiem, który otrzymaliśmy po epoce neoliberalnego "offshoringu". W świecie opartym o logikę offshoringu chodziło o to, by było jak najtaniej. W poszukiwaniu tanich surowców i siły roboczej zachodni kapitał gotów był pójść wszędzie. Niezależnie od kulturowych ani geopolitycznych konsekwencji takich posunięć.
Ale ten model globalizacji dochodzi na naszych oczach do swoich naturalnych granic. W posadach trząsł się już od ładnych paru lat - choćby z powodu ostrej krytyki "uciekających" z Zachodu miejsc pracy w przemyśle i wytwórczości. Z przeróżnych ankiet prowadzonych regularnie wśród bogatych firm zachodnich wynika jednak, że do tej pory zmiana modelu była czysto teoretyczna. Dopiero w czasie pandemii COVID-19 firmy z Niemiec, Francji czy Holandii w praktyce doświadczyły, co to znaczy, że ich towary nie mogą dotrzeć na czas z zablokowanych dalekowschodnich portów. Albo zaczyna brakować im różnych fundamentalnych składników potrzebnych do produkcji i absolutnie nic nie mogą z tym zrobić. Wspomniane ankiety pokazują, że po wybuchu wojny w Ukrainie niemieckie, francuskie czy holenderskie koncerny zaczęły rozumieć, że nie mamy tu do czynienia z kryzysem, który da się przeczekać, i zaczynają proces wielkich zmian.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Właśnie w tym kontekście furorę zaczyna ostatnio robić koncepcja "friendshoringu" lub "nearshoringu". Oznacza ona "przesuwanie produkcji do przyjaciół", a dokładniej do krajów pewnych i sprawdzonych pod względem geopolitycznych lojalności. Chodzi o to, by Zachód w przyszłości uważniej dobierał sobie poddostawców kluczowych surowców oraz miejsca, gdzie odbywać się będzie produkcja najważniejszych towarów, i kierował się przy ich wyborze już nie tylko wizją potencjalnych zysków, ale także geopolitycznymi rachubami.
W praktyce będzie się to właśnie przejawiało w ponownym układaniu globalnych łańcuchów dostaw i produkcji. Po raz pierwszy od 30-40 lat istnieje realna szansa, że łańcuchy te nie będą się stale wydłużać, tylko raczej skracać. I w tym właśnie wielka szansa krajów takich, jak Polska. Nie jest to wizja tylko teoretyczna.
Główna ekonomistka EBOiR Beata Javorcik pokazała niedawno, że z punktu widzenia zachodniego kapitału (znów badania prowadzone w firmach) Polska jest krajem w zasadzie równie bliskim, pewnym i bezpiecznym, co "stara Unia". A jednocześnie wciąż dysponującym wieloma przewagami (wciąż trochę tańszy, a jednocześnie dobrze wykwalifikowany pracownik, coraz lepsza infrastruktura). Polska strona musi oczywiście zadbać, by taki powrót odbywał się na lepszych niż w latach 90. warunkach. By nie było powtórki z wysysania Polski z najlepszych kąsków i uciekania z zyskami do centrali. Jednak do tego zadania jesteśmy dziś przecież dużo lepiej przygotowani niż na początku transformacji. Jest szansa, że "friendshoring" odbywać się będzie na dużo bardziej partnerskich relacjach niż ówczesna "półkolonizacja".
Bo nie mają racji ci, co umieją tylko jęczeć, że najlepsze to już dawno za nami. Przeciwnie. Prawdziwa gra o miejsce Polski w globalnej kolejności dziobania dopiero się zaczyna.
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie.
(śródtytuły pochodzą od redakcji)