Porzućmy "narodowy" sposób myślenia rodem z ubiegłych stuleci!
Gdy postanawiamy nabyć auto, zdecydowana większość z nas kupuje je czy to w salonie samochodowym czy od poprzedniego właściciela, zamiast miesiącami wspólnie ze szwagrem skręcać je z przypadkowych elementów w garażu. Zadowolone są obie strony - idę bowiem o zakład że większość z nas nie złorzeczy przy okazji sprzedającemu, że ma czelność oczekiwać od nas zapłaty. Nie myślcie jednak że będzie to tekst o motoryzacji...
Jednym z ulubionych argumentów przeciwników członkostwa Polski w Unii Europejskiej jest to że pieniądze, które płyną do nas z Brukseli, ostatecznie i tak trafiają na konta obcych firm. Według oficjalnych danych z każdego euro wpłaconego do budżetu Unii przez państwa, które są płatnikami netto (czyli z Zachodu), z nowych krajów UE (czyli Europy Środkowowschodniej) wraca do nich ponad 60 eurocentów, choć znalazłem wyliczenia że jeszcze więcej. Z Polski rzecz jasna głównie do Niemiec, z których gospodarką jesteśmy najmocniej powiązani. "To oznacza, że Unia opłaca się wszystkim" - uzna pierwszy z brzegu ekonomista. "Zgroza!" - zawoła ten czy ów polityk zanim wsiądzie do wygodnej... niemieckiej limuzyny. Ale... czy tak do końca niemieckiej?
Nikt nie każe polskim politykom, zwłaszcza tym kręcącym nosem na Unię, kupować aut w Niemczech. A jednak to robią - i słusznie, bo znacząca część wyposażenia każdego niemieckiego samochodu pochodzi z... Polski. Wystarczy sprawdzić jak ostatnio spadł nasz eksport tych komponentów, gdy przemysł motoryzacyjny u sąsiada ograniczył produkcję z powodu skutków pandemii. Sytuację uratował eksport baterii do aut elektrycznych - właśnie Niemcy kupili ich w Polsce w 2020 roku aż o... 685 proc. więcej niż rok wcześniej. Zyski ze produkcji niemieckich aut płyną więc nie tylko do Niemiec, polska gospodarka zarabia na niej jakieś - bagatela! - 30 mld euro rocznie. Pamiętam też moje własne zaskoczenie informacją, że sprzedajemy do Chin więcej miedzi w postaci przewodów w pojazdach i urządzeniach z plakietką "made in Germany" niż jako czysty surowiec.
Zagraniczne sieci handlowe oczywiście zarabiają na sprzedaży w Polsce towarów, nie wszyscy jednak słyszeli, że te same sieci to także kanał eksportowy dla polskiego rolnictwa na Zachód. Tylko jedna z nich - niemiecka - w ciągu trzech ostatnich lat sprzedała w swoich sklepach na 26 rynkach polską żywność za 9 mld złotych. Zarobiło na tym 268 polskich producentów, którzy płacą podatki... zgadnijcie gdzie? - i dają pracę obywatelom... zgadnijcie jakiego kraju? Dlatego gdy Mój Ulubiony Felietonista apeluje by uczciwie policzyć koszty udziału Polski w UE, ja proponuję równie rzetelnie policzyć zyski - nie tylko te bezpośrednie, a nade wszystko porzucić "narodowy" sposób myślenia rodem z ubiegłych stuleci. "Żądasz rzetelności - zachowaj ją sam": mamy wiek XXI i nic już nie jest produktem gospodarki jednego kraju.
Na marginesie - ciekawe że nikt dotąd (jeszcze?) nie przyczepił się do Jurka Owsiaka. Przecież pieniądze zbierane od Polaków, Wielka Orkiestra rok w rok przeznacza na zakup aparatury w zagranicznych firmach! Nie wątpię że ewentualne pretensje o to będzie miał jakiś polityk, bo przecież nie polski pacjent, któremu polscy lekarze - dysponujący aparaturą niemiecką, izraelską, amerykańską, chińską czy czort wie jaką - uratowali jego polskie życie.
Wojciech Szeląg