Prezent RPP dla kredytobiorców? Pierwsza szansa już we wtorek
Rada Polityki Pieniężnej ma przed sobą zaledwie cztery posiedzenia, żeby przed wyborami zakredytowanemu elektoratowi zrobić prezent w postaci obniżki stóp procentowych. Czy majowy spadek inflacji - powiedzmy od razu: dość wyraźny - wystarcza, by ją do tego zachęcić? A jeśli nie, to czy taka okazja się powtórzy?
Dodajmy do tego - polska gospodarka znajduje się w stagflacji. Pomimo spadków spowodowanych obniżkami cen paliw i surowców na świecie inflacja wynosi nadal kilkanaście procent, a PKB skurczył się w I kwartale o 0,3 proc. licząc rok do roku. Gdyby to była "normalna" recesja, polityka pieniężna powinna by była przyjść gospodarce natychmiast z pomocą. Ale pułapka stagflacji polega właśnie na tym, że nie może.
Czy nie może, skoro zbliżają się wybory? Popatrzmy na inflację i politykę pieniężną ze ściśle wyborczego punktu widzenia. To szczególna logika, odbiegająca, a nawet ignorująca rzeczywiste procesy gospodarcze i monetarne. Ale NBP i RPP udowodniły wielokrotnie, że kierują się tą zupełnie inną logiką. W jaki sposób tego dowiodły?
Pamiętamy, że składająca się wyłącznie z nominatów PiS RPP poprzedniej kadencji nie zauważyła narastającej inflacji jeszcze w 2019 roku. Choć - przyznajmy - trzej jej członkowie powołani przez prezydenta często wyrażali odrębny pogląd. Wiemy, że RPP zbyt mocno obniżyła stopy procentowe po wybuchu pandemii, co w połączeniu ze skupem przez NBP rządowych obligacji spowodowało, że w sektor bankowy uderzyło tsunami nadpłynności. Dzięki temu posiadający depozyty wciąż tracą po kilkanaście procent rocznie.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Wiemy też, że RPP zbyt późno w 2021 roku zareagowała na powracającą presję inflacyjną. Zignorowała narastającą inflację bazową. Gdy zaczęła już podnosić stopy, zatrzymała się we wrześniu 2022 roku w pół drogi. Znamy też doskonale retorykę prezesa NBP, profesora Adama Glapińskiego, który szermuje pojęciem "putinflacji" zamiast przyjrzeć się złożoności procesów inflacyjnych w kraju, które doprowadziły inflację bazową w marcu do rekordowych 12,3 proc.
Wobec tych faktów decyzja większości w RPP o obniżce stóp jest możliwa. Jakie mogłaby mieć argumenty, żeby zbudować przekonywającą - w tej logice - narrację? Roczny wskaźnik inflacji w maju obniżył się wyraźnie, z 14,7 do 13 proc. Co więcej, w maju - w porównaniu z poprzednim miesiącem - statystycznie ceny nie wzrosły. To pierwszy taki przypadek od lutego 2022 roku, kiedy rząd wprowadził tzw. tarczę antyinflacyjną.
Na podstawie szybkiego szacunku cen trudno wnioskować o tym, jak zachowała się w maju inflacja bazowa, ale analitycy Pekao pospieszyli z wyliczeniami, że obniżyła się ona do 11,5-11,6 proc. z 12,2 proc. miesiąc wcześniej. Gdyby te dane się potwierdziły, mielibyśmy do czynienia z pierwszą silniejszą obniżką inflacji bazowej od czerwca 2021 roku, która zresztą była wtedy jedynie chwilowa. I nie licząc kwietniowej, symbolicznej obniżki o 0,1 punktu procentowego.
Jeśli zatem nie teraz - czyli na posiedzeniu na początku najbliższego tygodnia - to kiedy? Może na posiedzeniu na początku lipca? W czerwcu powinno dojść do kolejnej solidnej obniżki rocznego wskaźnika cen konsumpcyjnych z powodu tych samych "efektów bazy" - bardzo silnego i podobnego jak w maju wzrostu cen w czerwcu zeszłego roku. Tym bardziej, że kolejna projekcja NBP, z którą RPP zapozna się na lipcowym posiedzeniu, może przecież pokazać, że inflacja do końca 2025 roku będzie "w celu", jakkolwiek takie opowieści nie byłyby wątpliwe. Bo wśród banków centralnych NBP chyba pobił rekord niewiarygodnych projekcji.
Potem już będzie trudniej uzasadnić cięcia stóp dynamicznym obniżaniem się rocznego wskaźnika inflacji. Przypomnijmy, że od lutego do czerwca zeszłego roku wzrósł on o 7 punktów procentowych. Przez kolejne cztery miesiące wzrósł o zaledwie 2,4 punktu. W ten sposób już od lipca zniknie tak silny "efekt bazy", któremu zawdzięczamy dzisiejsze "wow". Wskaźnik wzrostu cen będzie się dalej obniżać, ale już dużo wolniej.
Analitycy są skłonni dywagować, czy RPP zdecyduje się na obniżkę stóp przed końcem roku. Taka decyzja - z punktu widzenia terminu wyborów - nie miałaby sensu. Poza tym w ostatnich miesiącach roku "efekt bazy" całkowicie zaniknie i wtedy doświadczymy faktycznej skali wzrostu cen. I to zupełnie nie ma znaczenia, czy będzie to 6, czy 9 proc. Będzie i tak o wiele za dużo.
Dlaczego RPP miałaby pokusić się o to, żeby zrobić "wyborczy" prezent, choć robienie prezentów nie mieści się przecież w jej mandacie. Podwyżki stóp, jakie nastąpiły na przełomie 2021 i 2022 roku, spowodowały nerwową reakcję rządu, bo przez półtora roku, kiedy stopy były "ultraniskie", kilkaset tysięcy Polaków zaciągnęło ok. 100 mld zł kredytów hipotecznych. Rząd wobec tego wprowadził "wakacje kredytowe", by nie doprowadzić do pogorszenia nastrojów społecznych w związku z podwyżkami stóp. A "wakacje" osłabiają z kolei siłę oddziaływania polityki monetarnej.
- Już dzisiaj przy stopie 6,75 proc. Polacy mają trudności ze spłatą rat kredytów - mówiła niedawno członkini RPP Gabriela Masłowska w wywiadzie dla gazety "Polska. Metropolia Warszawska".
Obniżka stóp - nawet symboliczna - dawałaby rządowi wymówkę, żeby "wakacji kredytowych" nie przedłużać na kolejny rok. Czemu miałby ich nie przedłużać? Być może zauważył, że jego polityka doprowadziła do spektakularnego osłabienia systemu bankowego. Niewykluczone, że w związku z tym banki sygnalizują, iż nie mają już miejsca w portfelach na więcej rządowego długu. A kto miałby go w takim razie kupować?
Z wypowiedzi członków RPP, nawet tych nominowanych przez PiS, wynika, że odżegnują się od robienia wyborczych prezentów. Ireneusz Dąbrowski wskazał tydzień temu, iż "przestrzeń do obniżki stóp procentowych" może pojawić się w listopadzie lub grudniu, a więc już po wyborach. Tuż przed danymi o inflacji Gabriela Masłowska powiedziała, że na razie jest za wcześnie, by mówić o obniżce stóp. Nawet prezes NBP mówił na początku maja, że bardziej aktualne jest obecnie pytanie, w jakiej sytuacji RPP mogłaby podwyższyć stopy, a dyskusje o ich obniżkach są "dalece przedwczesne". Skąd ta zmiana w kontekście dzwoniących nam jeszcze w uszach niedawnych obietnic, jak stopy pod koniec tego roku będą obniżane?
Niewykluczone, że RPP dostrzegła - aczkolwiek z dużym opóźnieniem - że oprócz luźnej polityki fiskalnej polską, rodzimą inflację wspiera spirala cenowo-płacowa. Pogoń płac za cenami rozpoczęła się niemal równocześnie z przyspieszonym wzrostem cen. Dlaczego tak się stało? Powodem był brak rąk do pracy. Być może zauważywszy ugruntowane od wielu miesięcy efekty drugiej rundy członkowie RPP spuścili z tonu w zapowiedziach rozluźniania polityki monetarnej.
Może dostrzegli też, że rozdawanie wyborczych prezentów przez bank centralny mogłoby mieć dramatyczne skutki. Już przy obecnej wysokości stóp procentowych nadzieje na to, że inflacja osiągnie cel w przewidywalnym terminie są płonne. Analitycy skłonni są obecnie mówić, że cel inflacyjny zostanie osiągnięty gdzieś za trzy lata.
Jeśli jednak utrzyma się pogoń płac za cenami, a świadczeń za płacami, to wysoka, kilkuprocentowa inflacja może zagościć nad Wisłą na dużo dłużej. W tej sytuacji utrzymywanie stóp "wyższych na dłużej", jak zapowiadają to Europejski Bank Centralny i amerykański Fed, jest jedyną opcją w polityce monetarnej. Tym bardziej, że wielu ekonomistów, w tym troje wybranych przez Senat członków RPP, mówi, że stopy w Polsce są i tak za niskie.
Wróćmy do drugiej części zjawiska kryjącego się pod pojęciem stagflacji, czyli recesji lub też stagnacji gospodarki ze wzrostem w okolicach zera. Właśnie dane o PKB za I kwartał pokazały, że tak rozwija się sytuacja gospodarcza w Polsce. Co jest tego powodem?
Największy ujemny wpływ na PKB w I kwartale miał spadek zapasów, ale dzięki niemu pozytywny wkład do PKB miał eksport netto, gdyż spadek zapasów był wynikiem obniżenia importu. To się akurat niemal zbilansowało.
Na ostatecznym wyniku PKB zaważył spadek spożycia prywatnego - o 2 proc. - który nastąpił drugi kwartał z rzędu (w IV kwartale zeszłego roku konsumpcja skurczyła się o 1,1 proc.). Choć płace gonią ceny, to za nimi nie nadążają. Gonią je z wywieszonym językiem. Wynagrodzenia realne spadają od połowy zeszłego roku. Dlatego konsumpcja się kurczy, a to pcha gospodarkę w recesję. A równocześnie sprzyja obniżaniu się inflacji.
Spadek konsumpcji (za sprawą spadku realnych wynagrodzeń) to jedyna szansa na wygaszenie inflacji. Jeżeli płace zaczną znowu doganiać ceny, roczny wskaźnik inflacji najwyżej się ustabilizuje na poziomie bliskim dwucyfrowego. A jest na to szansa już od lipca, bo wtedy nastąpi kolejna sowita podwyżka płacy minimalnej. Wynagrodzenia dostaną impuls do wzrostu i z nową energią przyspieszą pogoń za cenami.
Do tego dochodzą jeszcze transfery konsumpcyjne, takie jak zapowiedziana już podwyżka 500+ do 800+. One z kolei gonią wynagrodzenia. Nie pozwalają na taki skurcz konsumpcji, który wymusiłby przynajmniej stabilizację cen. A to nie pozwala, by inflacja spadła.
Sytuacja przypomina błędne koło, bo z jednej strony rząd jak diabeł święconej wody boi się recesji, więc podsyca konsumpcję, podnosząc płacę minimalną i zwiększając transfery. To z kolei nakręca inflację i pozwala rosnącym cenom zjadać nasze dochody. W ten sposób konsumpcja spada, co wpycha gospodarkę w recesję. W taki sposób realizuje się stagflacyjny scenariusz. Być może został napisany na kilka sezonów. Przedwczesne obniżki stóp dodałyby do niego kilka kolejnych.
Jacek Ramotowski