Prohibicja bez alternatywy?
Zakaz handlu narkotykami obowiązuje powszechnie co najmniej od 50 lat, żeby już nie cofać się głębiej. Najwyraźniej jednak przynosi skutki odwrotne od zamierzonych. Przez cały czas spożycie narkotyków na świecie dynamicznie rośnie.
Niedawno uczestniczyłem w spotkaniu rodzicielskim szkoły, do której chodzi moja córka. Gwoździem programu było wystąpienie księdza, będącego jednocześnie streetworkerem - terapeutą pracującym z "osobami uzależnionymi", czyli mówiąc po prostu - z narkomanami. Zostaliśmy zapoznani z fazami nałogu, zachowaniem młodocianych narkomanów, metodami rozpoznawania nałogu u dzieci i wreszcie - z zasadami tzw. profilaktyki. Wprawdzie szkoła jest uważana za tzw. "bezpieczną", mimo to jednak wykład zrobił na nas wszystkich duże wrażenie.
Ponieważ prelegent dwukrotnie wypowiedział się w tonie krytycznym o pomysłach legalizacji "narkotyków miękkich", jakie pojawiły się w sferach rządowych i parlamentarnych, zabrałem głos w dyskusji wskazując na niebezpieczeństwa związane z takim podejściem. Ponieważ sprawa zasługuje na poważną dyskusję, myślę, że nie od rzeczy będzie przytoczyć wątpliwości, jakie mi się w związku z tym nasunęły.
Narkotyki coraz popularniejsze
Zakaz handlu narkotykami obowiązuje powszechnie co najmniej od 50 lat, żeby już nie cofać się głębiej. Najwyraźniej jednak przynosi skutki odwrotne od zamierzonych, którymi utrzymywanie zakazu jest uzasadniane. Przez cały czas spożycie narkotyków na świecie dynamicznie rośnie; np. w państwach, które wstąpiły do Unii Europejskiej w ostatnich latach nastąpił wzrost eksperymentalnej konsumpcji narkotyków, a tendencja ta jest szczególnie widoczna w szkołach, gdzie w ciągu zaledwie 5 lat podwoiła się liczba uczniów w wieku od 15 do 16 lat, którzy przynajmniej spróbowali jakiegoś narkotyku.
Z raportu Krajowego Biura ds. Przeciwdziałania Narkomanii wynika, że "w znacznym tempie" rosną wskaźniki narkomanii rozumianej jako regularne zażywanie narkotyków. Rośnie też ich podaż na nielegalnym rynku, a co za tym idzie - ich dostępność. Biuro szacuje, że w Polsce jest od 32 do 60 tys. narkomanów, a więc osób zażywających narkotyki regularnie, "w sposób powodujący problemy".
Pośrednicy zarabiają kokosy
Skoro mimo gwałtownego, jak widzimy, wzrostu konsumpcji rośnie podaż narkotyków "na nielegalnym rynku" oraz "ich dostępność", to znaczy, że ich produkcja musi rosnąć jeszcze szybciej. Trudno się temu dziwić, skoro według informacji uzyskanej od księdza-terapeuty, 1 gram narkotyku (haszyszu) kosztuje w Warszawie ok. 130-150 zł, co w porównaniu do kosztów jego produkcji oznacza ogromny zysk. Wynika z tego, że rozwija się gwałtownie przestępcze podziemie gospodarcze, wciągające w swoją orbitę coraz to nowe kręgi ludzi. Jak bowiem wynika z raportu Centrum Informacji ONZ za rok 2002, rolnicy otrzymują jedynie 1 proc. kwoty, którą wydają na narkotyki ostateczni ich odbiorcy. Pozostałe 99 proc. zarabiają pośrednicy "na różnych etapach narkotykowego szlaku". Wynika z tego, że chociaż musi wzrastać liczba gangów produkujących i rozprowadzających narkotyki, ich zyski rosną jeszcze szybciej.
Wzrost produkcji i obrotów, a zatem i konsumpcji narkotyków pociąga za sobą konieczność stałego powiększania aparatu zwalczającego produkcję i obrót narkotykami. Tworzone są więc i rozwijane odrębne piony w policji, które siłą rzeczy, z uwagi na charakter tej przestępczości, muszą stale rozbudowywać agenturę, działającą albo na pograniczu organizacji przestępczych, albo wręcz stanowiącą ich integralną część. W ten, a w każdym razie w taki na pewno sposób dochodzi do przenikania się organizacji przestępczych z organami państwa powołanymi do ścigania tych przestępstw, zaś poprzez ten kanał dochodzi do częstych przypadków korumpowania elit politycznych, zwłaszcza w państwach takich jak Polska, gdzie poziom korupcji i bez tego jest bardzo wysoki.
Kto zapłaci?
Rosnąca liczba narkomanów i recepcja unijnego ustawodawstwa socjalnego pociąga za sobą konieczność rozbudowy aparatu "terapeutycznego", obejmującego nie tylko specjalistyczne ośrodki detoksykacji, ale również różnego rodzaju terapeutów ulicznych, czy wręcz doradców w postaci właśnie streetworkerów. Część z nich to wolontariusze, ale już organizowanie ich pracy wymaga nakładów ponoszonych ze środków publicznych. Organizowanie terapii i opieki nad narkomanami, w miarę wzrostu ich liczby pochłania coraz więcej środków publicznych przeznaczanych na opiekę społeczną.
Zatem po kilkudziesięciu latach narkotykowej prohibicji mamy następujące rezultaty: rośnie konsumpcja narkotyków i liczba narkomanów, zwłaszcza wśród młodzieży. Rośnie liczba gangów produkujących narkotyki i obracających nimi. Rosną zyski gangów. Rośnie liczba zatrudnionych w organach ścigających tę przestępczość i liczba opiekujących się narkomanami, opłacanych ze środków publicznych. Te wszystkie wydatki finansowane są w gruncie rzeczy przez tych, którzy narkotyków nie zażywają, bo przecież narkomani - o czym przekonywał nas ksiądz-terapeuta, niewątpliwie znający zagadnienie - finansują swoje zakupy albo z kradzieży, albo z prostytucji, zwłaszcza w zaawansowanym stadium nałogu. Gdyby przyłożyć do tego ewangeliczną zasadę, że nie może dobre drzewo rodzić tak fatalnych owoców, to trzeba by przyjąć, że pomysł prohibicji był chybiony, a przynajmniej poddać go starannej rewizji.
A może zalegalizować?
Alternatywą mogłaby być legalizacja narkotyków, ale koniecznie musiałoby towarzyszyć jej całkowite zaniechanie wszelkich form opieki nad narkomanami, a w każdym razie bezwzględny zakaz wydawania na ten cel pieniędzy publicznych. Punktem wyjścia do takiego wniosku jest bardzo niski koszt produkcji narkotyków. Gdyby laboratoria wytwarzające narkotyki działały legalnie, a ich produkcja mogłaby być sprzedawana w aptekach, cena pigułki jakiegokolwiek narkotyku byłaby porównywalna z ceną proszku od bólu głowy. Produkcja i obrót narkotykami przestałyby przynosić zyski w rozmiarze zachęcającym dzisiaj gangi do inwestowania w tę branżę. Można by więc policjantów zaangażowanych dotąd w ganianie się z dilerami przerzucić do zwalczania innych rodzajów przestępczości.
Podobnie spadłyby do zera wydatki publiczne na profilaktykę i opiekę nad narkomanami. Oczywiście w pierwszej fazie wielu z nich skorzystałoby z możliwości dogodzenia sobie i przypadki przedawkowania byłyby zapewne bardzo częste. Jakkolwiek w wymiarze jednostkowym byłyby to tragedie, to z punktu widzenia społecznego już niekoniecznie, tym bardziej, że te tragiczne przykłady mogłyby na innych podziałać odstraszająco. Obecnie bowiem, kiedy system publicznej i prywatnej opieki nad narkomanami stale jest rozwijany, związek przyczynowy między zawinionym przecież nałogiem, a sytuacją życiową i społeczną narkomana jest coraz bardziej rozmywany.
Jak mogłem osobiście się przekonać przy okazji wizyty w jednej z warszawskich przychodni, sytuacja ta sprzyja rozpowszechnianiu się wśród narkomanów postaw cynicznie roszczeniowych. Trudno zatem to rozmywanie związku przyczynowego traktować jako realizację postawy ewangelicznej; w końcu nie po to związek przyczynowy został stworzony, byśmy go rozmywali.
Nie chować głowy w piasek
Zdaję sobie sprawę, że alternatywa obudzi żywiołowy sprzeciw wielu ludzi dobrej woli, ale wydaje mi się, iż chowanie głowy w piasek, by nie widzieć całkowitego fiaska programu prohibicyjnego też nie jest żadnym rozwiązaniem. Warto zatem porozmawiać o alternatywach, a media do takiej wymiany myśli wydają mi się miejscem wyjątkowo dobrym, bo przecież po to właśnie są.
Stanisław Michalkiewicz