Rafał Woś: Bogu dzięki za populizm
Podoba wam się polityka ekonomiczna Bidena? Nie miejcie złudzeń. Nie byłoby ani "amerykańskiego 500 plus" ani planów opodatkowania najbogatszych korporacji gdyby nie... Donald Trump.
46. prezydentowi USA Joemu Bidenowi stuknie wkrótce pierwsze sto dni na urzędzie. W warunkach jeszcze bardziej niż u nas spolaryzowanego amerykańskiego rynku medialnego trudno będzie o obiektywne oceny. Bezceremonialnie probidenowskie media w stylu New York Timesa, czy telewizji MSNBC już dawno wszak wydały wyrok. Prezydent elekt nie musiał nawet nic robić, by już w lutym-marcu stać się "nowym Franklinem D. Rooseveltem". A więc prezydentem, który słusznej postępowej polityce gospodarczej wyciągnie Amerykę z kryzysu ekonomicznego i plagi rosnących społecznych niesprawiedliwości. Liberalne media na świecie ten obraz rzecz jasna reprodukują.
Obraz ten jest - niestety - nieprawdziwy. Nieprawdziwy, bo mocno niepełny. Zobaczmy wpierw, co się tu zgadza. Owszem - zgadza się w nim to, że administracja Bidena przygotowała tzw. amerykański program odbudowy (ang. American Rescue Plan). I tak, jest to program olbrzymiej interwencji państwa w gospodarkę - publicznych środków będzie w nim jakieś dwa razy więcej niż w programie realizowanym po kryzysie 2008 roku przez administrację Baracka Obamy ( w której Biden był wiceprezydentem). Zgadza się również to, że program zawiera szereg rozwiązań, których celem jest bezpośrednia pomoc zwykłym Amerykanom. Co z resztą odróżnia go od programu Obamy sprzed dekady, który pomagał głównie bankom i korporacjom. Ludzie mogli liczyć najwyżej na to, że coś im z pańskiego stołu skapnie. Teraz mamy więc takie rozwiązania jak bezpośrednie zapomogi finansowe dla słabiej sytuowanych obywateli, programy pomocy finansowej dla rodzin z dziećmi (o mechanice podobnej do naszego 500 plus) albo dłuższe zasiłki dla bezrobotnych.
Do tego dochodzi wiele zapowiedzi. Owszem, słusznych. Ale jednak o dość mglistym terminie realizacji. Jak na przykład wstrzymana obietnica wprowadzenia płacy minimalnej na poziomie 15 dol. za godzinę (dziś jest 7 dol.) czy postulat opodatkowania największych majątków oraz międzynarodowych korporacji. Oczywiście mediom probidenowskim to wystarczy, by sławić spójną i rozbudowaną "Bidenomikę". Wszak "dobry car" by chciał. Tylko ci "źli bojarzy" w Kongresie podstępnie "związali ręce".
Jeśli jednak postawimy w tym miejscu kropkę to dostaniemy właśnie obraz fałszywy. Fałszywy, bo pozbawiony zupełnie kontekstu. Kontekst ten sprowadza się zaś do pytania: dlaczego Biden robi to, co robi? I dlaczego nie robił tego wcześniej. Choć przecież - jak wiemy - debiutantem na amerykańskiej scenie nie jest. A każdy, kto się amerykańską polityką choć trochę interesuje, ten wie, że w czasach neoliberalnych administracji Clintona czy (trochę mniej neoliberalnego) Obamy należał raczej do tych, co byli raczej za robieniem dobrze bankom i biznesowi. A nie zwykłemu człowiekowi. Dlaczego więc Biden stał się teraz zwolennikiem państwa dobrobytu? Ta odpowiedź jest prosta i ma imię oraz nazwisko. Brzmi ono... Donald Trump.
Tu znów trzeba zwalczyć stereotyp. W myśl którego Trump to był taki nowy Ronald Reagan - zwolennik wolnego rynku i przeciwnik państwa interweniującego w gospodarkę. Nic bardziej mylnego. Fenomen Trumpa polegał właśnie na tym, że wyczuł on fundamentalne przesunięcia, które zaszły w amerykańskim społeczeństwie minionych 30 lat. Te przesunięcia można określić jako "wielką zamianę ról". To czas, gdy demokraci odpuścili sobie bycie głosem biedniejszej, prowincjonalnej i pracującej fizycznie Ameryki różnych kolorów skóry. A stali się polityczną reprezentacją zwycięzców współczesnego kapitalizmu doby globalizacji. Aż do Trumpa sytuacja była więc taka, że obie partie amerykańskiego establishmentu prześcigały się w walce o wsparcie i pieniądze zamożnej Ameryki. Republikanie obstawiali stare branże: naftową czy zbrojeniową. Demokraci koncentrowali się na służeniu inetersom Wall Street oraz (ważne ostatnio!) big tech (Dolina Krzemowa). Dopiero pojawienie się outsidera i populisty Trumpa rozbiło ten układ i zmusiło polityków będących dotąd marionetkami establishmentu do zmiany kursu.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Znawcy historii społecznej świata powiedzą, że to nic nowego pod słońcem. Przypomną Bismarcka, który ze strachu przed zwycięstwem socjalizmu w XIX-wiecznych Niemczech tworzy system ubezpieczeń społecznych. Albo Stany Zjednoczone czy Wielką Brytanię lat 30, 40 i 50 XX wieku, gdy ze strachu przed nazizmem czy komunizmem tamtejsze elity godzą się na podwyżki podatków, wyższe płace i istotną rolę związków zawodowych. Przynajmniej do czasu gdy - w latach 80. i 90. - zagrożenie socjalizmem zniknie.
Tak samo jest dziś. Nie byłoby American Rescue Act gdyby nie strach i popłoch, który wywołał w zadowolonym z siebie amerykańskim establishmencie Donald Trump. I nie czepiajcie się nazwiska Trump - to nie o niego osobiście chodzi, nie o jego pieniądze, czuprynę, kobiety, ani nic takiego. Chodzi o populizm. Potrzebny nam wszystkim populizm. Bo tak i tylko tak zachodzi zmiana w polityce. Silni dzielą się tylko wtedy jeśli już absolutnie nie mogą inaczej. Bez tego zawsze znajdą jakąś wymówkę. I właśnie dlatego populizm jest tak potrzebny. Bogu za niego dzięki!
Rafał Woś
Autor felietonu wyraża własne opinie.
***