Rafał Woś: Walka z długiem publicznym to antyrozwojowa smycz

Planowane przez rząd premiera Tuska drakońskie równoważenie finansów publicznych od roku 2026 wygląda niestety jak upiorny przepis na wielkie gaszenie całego impetu rozwojowego Polski.

Co to jest dług publiczny? Przez wiele lat wmawiano wam pewnie, że to "grzech i nieszczęście". Albo "ciężar na barkach naszych biednych dzieci". I temu podobne bzdury mające z rzeczywistością tyleż wspólnego, co fotel bujany z krzesłem elektrycznym.

Bo we współczesnym realnym kapitalizmie dług publiczny powinno się raczej traktować jako rodzaj... wyrafinowanej usługi publicznej. W której to ramach państwo tak konstruuje budżet, by jednocześnie pozwolić kwitnąć sektorowi prywatnemu, a samemu sobie na finansowanie rozwoju kraju oraz na reagowanie w sytuacji kryzysowej.

Reklama

Zaciskanie pasa ruszy po wyborach prezydenckich?

Kilka tygodni temu chwaliłem więc w tym miejscu premiera Tuska za rozsądek. A konkretnie za to, że nie zafundował nam w budżecie na rok 2025 wielkiego oszczędzania i zaciągania hamulca ręcznego dla całego państwa oraz gospodarki. Teraz wygląda jednak na to, że te pochwały były zdecydowanie przedwczesne. Zdecydowanie zbyt przedwcześnie zobaczyłem u Tuska i jego ekipy dojście do dorosłości w temacie zadłużenia. Naiwnie sądziłem, że Tusk jest jednak najtrzeźwiej myślącym politykiem w ramach własnego obozu i że lata wycierania się po brukselskich korytarzach przyniosły jednak jakieś pozytywy. Nic jednak z tego. 

Z nowych informacji wynika raczej, że po prostu premier Tusk kazał ministrowi Domańskiemu opóźnić w czasie oszczędnościowe plany i ruszyć z nimi dopiero w roku 2026. Czyli już po wyborach prezydenckich. I że dopiero wtedy zaciskanie pasa ruszy na całego. Wedle ścieżki awizowanej przez ministra Domańskiego Polska ma w latach 2026-2028 generować oszczędności w wysokości 1 proc. PKB rocznie (jakieś 40 mld zł rocznie).

Jak wygląda wyszukiwanie w budżecie państwa oszczędności na poziomie 1 procenta PKB? Ano tak, że nagle na nic nie ma pieniędzy. Oczywiście państwo musi obsługiwać przeróżne wydatki sztywne, na emerytury, płace sektora publicznego oraz inne trwałe zobowiązania. Do tego mamy wydatki na zbrojenia, których - panuje taki konsens - w obecnej sytuacji geopolitycznej - ruszać nie możemy. Ale reszta będzie cięta. Z grubsza bowiem każde "równoważenie finansów publicznych" to postawa polegająca na:

Po pierwsze szukaniu oszczędności, gdzie się tylko da. Bez specjalnego patrzenia na koszty takich zachowań. W końcu teraz liczy się w logice działania polityczno-instytucjonalnej nowy cel. Znalezienie oszczędności. To one stają się kartą atu, która bije wszystkie pozostałe. Po nas choćby potop.

Po drugie, oszczędzanie to nieuchronny sposób na podważanie dużych i ważnych (czytaj kosztownych) programów społecznych. Takich, jak na przykład 800+ (koszt dochodzi dziś 70 mld złotych rocznie). Nawet jeśli nikt ich w pierwszej chwili nie przekreśla (a nawet zazwyczaj dementuje z oburzeniem takie zamiary), to w momencie wejścia na ścieżkę oszczędności zaczyna się krążenie drapieżnika wokół potencjalnej ofiary. Może nie od razu "likwidacja", ale "racjonalizacja" już tak. Język na wszystko da odpowiednią nazwę. A logika oszczędności nieuchronnie będzie prowadziła władzę (i jej medialne zaplecze) w kierunku dostarczania uzasadnień, dlaczego "zbyt drogi" program "zawodzi", "trzeba go reformować" albo "urealnić".  

Po trzecie, oszczędzanie to zawsze także rezygnacja z inwestycji. Owładnięty oszczędnością nie ma czasu się rozwijać. On nie myśli w tych kategoriach. To jest poruszanie się w kierunku dokładnie przeciwnym. On się zwija i sam wygasza. Oczywiście będąc przekonanym, że robi coś superdobrego. I tylko "głupi nieodpowiedzialni ludzie tego nie rozumieją". 

Po czwarte, wejście na ścieżkę "równoważenia finansów" to przepis na bezbronność w sytuacji kryzysowej. Powiedzmy, że nadchodzi gospodarczy krach. Albo inny szok - pandemia, kryzys energetyczny, wzrost cen surowców, eskalacja wojenna etc. Państwo, które ma finanse w trybie oszczędzania, będzie się migać od reakcji na takie szoki. W końcu interwencja antykryzysowa wymaga zawsze nowych wydatków. Czyli posiłkowania się długiem, z którym przecież tak dzielnie walczyliśmy.

Frakcja oszczędnościowa nie rozumie bowiem fundamentów. Nie przyjmuje do wiadomości, że pieniądz publiczny jest rodzajem podpałki, którą się rozpala pod garnkiem powszechnego dobrobytu. Oszczędzanie jest postawą oderwaną od rzeczywistości i elementarnej wiedzy ekonomicznej. Nie bierze pod uwagę, że deficyt finansów publicznych (dług) jest także po to, by nadwyżkę (zysk, dobrobyt) mógł mieć sektor prywatny - czyli biznes oraz gospodarstwa domowe. Każdy rząd, jak chce, to może pozbyć się długu. Ale za cenę wymrożenia życia gospodarczego, zdławienia popytu, obniżenia inwestycji i morderstwa dokonanego na koniunkturze. Tak to działa.

"To wielki strategiczny błąd. Za niego zapłacą przyszłe pokolenia"

Ktoś powie, że "taka rola rządu". Bo "rozsądny rząd" nie powinien żyć "ponad stan" i musi stale wysyłać sygnał do rynków, że trzyma finanse publiczne w garści. Serio tak sądzicie? Ale przecież to bzdura. Bo tak naprawdę pierwszym sygnałem, który wysyła do świata rząd szukający na gwałt oszczędności jest "liczcie na siebie" i "trzymajcie się od nas z daleka". Oszczędzając zapowiadamy kapitałowi, że nie będzie tu dobrze i niech inwestorzy uciekają od nas z pieniędzmi, bo tu się przecież "wygasza". Gospodarstwa domowe niech się zaś przygotują na złe czasy. I niech też oszczędzają. Co - nota bene - zdaje się już robią, jak pokazują nam najnowsze dane dotyczące załamania sprzedaży w Polsce. 

I jeszcze jedna część tej samej opowieści. Taka mianowicie, że my wcale nie musimy oszczędzać. Nasz dług publiczny jest w porównaniu z resztą Europy średnio niski. A nasz problem z "długiem" polega raczej na niekompatybilności prowadzonej w ostatnich latach polityki rozwojowej z reliktami dawno skomplikowanych neoliberalnych miazmatów. Z unijnymi regułami antyzadłużeniowymi na czele. Polska - jako kraj szczęśliwie dysponujący wciąż swoją walutą - nie jest od tych reguł aż tak bardzo uzależniony jak kraje strefy euro. To nasza siła i nasz potencjał. My jednak, zamiast korzystać z tej przewagi, dzięki której możemy dalej rozwijać się szybciej niż Europa Zachodnia, dajemy sobie zarzucić antyrozwojową smycz.

To wielki strategiczny błąd. I to za niego realnie zapłacą przyszłe pokolenia Polek i Polaków. A nie za dług publiczny, którym się ich straszy.

Rafał Woś

Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: polska gospodarka | dług publiczny | Budżet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »