Rafał Woś: Źle się dzieje w uśmiechniętych finansach publicznych. I nie chodzi wcale o dług
Rząd Donalda Tuska zachowuje się tak, jakby kompletnie odpuścił sobie pilnowanie finansów publicznych. W tym głównie strony przychodów budżetu państwa.
Obecna polska władza prowadzi dość nietypową politykę fiskalną. Polega to - z jednej strony - na bardzo wyluzowanym podejściu do kwestii deficytu budżetowego. 200 miliardów zł na koniec 2024 r. Prawie 300 mld w 2025 r. Te liczby szokują niewprawnego obserwatora, bo jeszcze nie tak dawno ta sama Platforma Obywatelska krzyczała, że "pocovidowy" deficyt rządu Zjednoczonej Prawicy sięgający 100 miliardów złotych to koniec świata i ostateczny dowód na "drugą Wenezuelę" nad Wisłą.
Jest to zadłużeniowe wyluzowanie ministra Domańskiego oczywiście związane z ogólnym przesunięciem w europejskiej debacie na temat długu publicznego. Rok 2025 to nie są już przecież lata 90-te, gdy Bill Clinton wygrywał drugą kadencję w Białym Domu szczycąc się, że wygenerował... nadwyżkę finansów publicznych. A że była ona osiągnięta kosztem wycofania się amerykańskiego państwa z szeregu zobowiązań wobec własnych obywateli, puszczano mimo uszu jako coś kompletnie niewartego uwagi. Nie jest to już też czas, gdy niemiecki minister finansów Schaeuble maltretował Europę bacikiem "czarnego zera" - jak zwykło się w niemieckiej nomenklaturze rachunkowej określać nadwyżkę przychodów nad wydatkami (deficyt pisze się tam na czerwono). Dziś jest już trochę inaczej. Dziś coraz częściej dług publiczny zaczyna uchodzić za dopuszczalne narzędzie polityki gospodarczej. Zwłaszcza, gdy służy do finansowania inwestycji strategicznych. I odwrotnie. To brak takich inwestycji jest coraz chętniej krytykowany. Zaś sam goły "brak długu" nie stanowi już bynajmniej czegoś, co demokratyczny polityk mógłby przypisywać sobie jako powód do chwały i wdzięczności wyborców.
Pod tym względem rząd Tuska idzie więc ścieżką wytyczoną przez rząd Morawieckiego, który po dług sięgnąć (gdy zaszła taka potrzeba) się nie obawiał. Tu jednak analogie się kończą. Jest bowiem jedna zasadnicza różnica między polityka fiskalną Morawieckiego i Tuska/Domańskiego. Mateusz Morawiecki owszem wydawał. Ale jednocześnie bardzo dbał o to, by zwiększone wydatki były osłaniane zwiększeniem wpływów budżetowych. I faktycznie, jeśli popatrzeć na dane historyczne do widać dość wyraźnie, że dochody budżetu państwa w latach 2016-2023 zwiększyły się w Polsce i to znacznie. Bo aż o 80 procent. Tamten wzrost wygląda jeszcze mocnej, gdy zestawić go ośmioma latami "pierwszego Tuska" (plus epizod Ewy Kopacz oczywiście). Wtedy (lata 2008-2015) wzrost dochodów budżetowych wyniósł ledwie 14 procent. Różnica jest znacząca.
Jeżeli teraz spojrzymy na pierwsze dwa lata rządów uśmiechniętej koalicji "Tuska drugiego" to zdają się one - jak dotąd - potwierdzać tamte trendy. Bo w roku 2024 dochody budżetowe poszły jeszcze w górę o ok. 8 proc. Ale w 2025 już tylko o 1,5 proc. Idziemy więc w kierunku stagnacji.
Ale to nie koniec uczucia deja vu. Doświadczamy go schodząc jeszcze ciut głębiej. Od mniej więcej roku widać już więc wyraźnie, że mamy zasadniczy i stały spadek dochodów z CIT. Czyli podatków od dochodów przedsiębiorstw. W czasach PiS zbiorcze zyski fiskalne z CIT (zbiorcze to znaczy po zsumowaniu CIT budżetu państwa i CIT samorządów) urosły o jakieś 185 procent. Dla porównania warto przypomnieć, że w czasach poprzednich rządów PO wpływy z CIT... spadły o 5 procent. I teraz znowu to mamy. Tak to przynajmniej wygląda z danych publikowanych przez ministerstwo finansów. W najnowszym wykonaniu budżetu po połowie roku 2025 widać przecież, że wpływy z CIT spadły nam rok do roku o 28 proc. "Wprawdzie podatek ten również został objęty reformą finansowania samorządów, ale wg naszej wiedzy samorządy otrzymują z niego zbliżone wpływy jak w roku ubiegłym. Oznacza to, że spadek dochodów budżetowych z tego podatku jest realny" - skomentowali te dane analitycy banku Pekao. Albo więc liberałowie znów mają "pecha" do CITu, albo brakuje im kompetencji oraz woli politycznej do tego, by ściągania tych podatków lepiej pilnować.
Ministerstwo pociesza się tym, że rosną wpływy z VAT (plus 15 procent rok do roku). Ale czy faktycznie jest się czym cieszyć? W praktyce mamy tu przecież nic innego jak powrót do tej samej starej ścieżki polskiej polityki fiskalnej co na wcześniejszych etapach polskiej transformacji neoliberalnej. Wówczas to polskie podatki charakteryzowały się zwykle tym, że najchętniej opierano je na podatku VAT - najłatwiejszym do wprowadzenia (jako podatek zaszyty w cenach towarów) i najbardziej degresywny (to znaczy uderzający najmocniej w najbiedniejszych konsumentów). Dzisiejsza polityka ministra Domańskiego także trąci tym chodzeniem na łatwiznę.
Czego dowodem była choćby likwidacja wprowadzonego za PiS zerowego VATu na żywność.
Oczywiście obecna władza jest doskonale świadoma za co liberałowie byli w przeszłości krytykowani i stara się unikać skojarzeń z dawnymi czasami. Na przykład z niesławną "luką VAT" która była prawdziwą zmorą finansów publicznych przed rokiem 2015. Tuż przed wyborami resort ministra Domańskiego pochwalił się więc... zmniejszeniem luki. I to znaczącym. Nadział się jednak na natychmiastową ripostę opozycji, której eksperci wskazali, że ten spadek osiągnięto prostym księgowym trickiem. Najpierw bowiem znacząco zawyżono lukę za rok 2023 (by polityczną odpowiedzialność zrzucić jeszcze na poprzedników), by zaraz potem ogłosić, że w roku 2024 nastąpił cudowny spadek luki. Jeżeli jednak policzyć to wszystko po bożemu to mieliśmy w 2024 faktyczny wzrost luki VAT - 7,5 do 9,6 proc. Nie jest to oczywiście ten poziom dramatu, co przed rokiem 2015, gdy sięgała ona 25-27 proc. Ale jednak wzrost.
Rafał Woś
Autor felietonu przedstawia własne poglądy i opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji