Szczyt UE: Unia potrzebuje drugiego Balcerowicza
Tuż po wyborach w Grecji zaistniała sytuacja kojarząca się z rokiem 1989 w Polsce. Zaraz po zaprzysiężeniu nowego rządu premier Samaras oraz minister finansów Rapanos trafili do szpitala.
Trudno nie zestawić tego z zasłabnięciem premiera Mazowieckiego w trakcie exposé. Skomentował on ten fakt słowami: - Znalazłem się w takim stanie, w jakim obecnie znajduje się polska gospodarka. Szkoda, że na tym analogie się kończą. Rapanos to nie Balcerowicz, a zamiast kontynuować reformy, rząd Samarasa zamierza przerwać terapię szokową.
Propozycje, które nowy rząd chce przedłożyć Brukseli, zmierzają w całkowicie odmiennym kierunku niż dotąd uzgodniony. Władze nie zamierzają zwalniać urzędników ani obniżać pensji i emerytur. W dół za to mają iść podatki - zwłaszcza VAT i podatki od wynagrodzeń.
Program redukcji deficytu, który na koniec 2011 roku sięgnął 9,1% PKB, ma zostać opóźniony o co najmniej o dwa lata. Pomysły te uderzają podwójną naiwnością. Po pierwsze, idą pod prąd diagnoz ekonomistów, którzy wskazują na konieczność przywrócenia konkurencyjności greckiej gospodarki między innymi poprzez redukcję płac. Po drugie, MFW i UE na pewno się na niego nie zgodzą - grecki dług jest stanowczo zbyt wysoki, by można było pozwalać sobie na tak śmiały gest, jak obniżka podatków konsumpcyjnych.
Trzeba z przykrością przyznać, że greckie propozycje wpisują się w niepokojącą tendencję, której ulegają obecnie prawie wszyscy europejscy przywódcy z Angelą Merkel włącznie. Polega ona na zwalczaniu kryzysu za pomocą tych samych środków, które przyczyniły się do obecnych kłopotów. Rząd w Berlinie w poniedziałek zgodził się, by dług landów został z czasem włączony do długu federalnego. Oznacza to de facto unię fiskalną w ramach Republiki Federalnej Niemiec, co niektórzy interpretują jako prefigurację uwspólnienia długów w ramach UE. Ponadto rząd chadeków - za namową socjaldemokratów, którzy w przeciwnym wypadku odmówiliby ratyfikacji paktu fiskalnego - zaczął lansować ideę podatku finansowego.
Choć pomysł, by za każdą transakcję na akcjach czy obligacjach płacić państwu 0,2%, wydaje się całkiem niewinny i nieszkodliwy dla przeciętnego zjadacza chleba, jego reperkusje dla gospodarki byłyby olbrzymie.
Rynek finansowy bowiem to nie tylko miejsce lokowania oszczędności przez inwestorów, ale także mechanizm kluczowy dla funkcjonowania spółek giełdowych. Te zaś do sprawnego działania potrzebują, by notowania ich akcji odzwierciedlały ich fundamentalną wartość. Temu celowi właśnie służą setki tysięcy transakcji finansowych, które przeprowadzają codziennie różnego rodzaju spekulanci i arbitrażyści. Pojedyncze zlecenie w ich przypadku daje jedynie niewielki zysk, zarobek uzyskują wskutek dużego wolumenu handlu. Obciążenie tych transakcji nawet niewielkim podatkiem to sypanie piasku w tryby maszyny, która jest sercem globalnej korporacyjnej gospodarki. Podatek finansowy przyczyniłby się do osłabienia wzrostu gospodarczego w Europie - i to w momencie, gdy pogrążony w długach kontynent najbardziej go potrzebuje. Oby Brytyjczycy mieli wystarczającą siłę przebicia, by to szaleństwo zatrzymać.
Nikt za to nie zatrzyma nowego prezydenta Francji, który ostro wziął się za podnoszenie podatków. W wyniku postulowanych zmian Francuzi będą najmocniej opodatkowanym narodem w UE. Obecnie dochody rządu stanowią 55,9% PKB, a Francja ustępuje w tej niechlubnej konkurencji tylko Danii. Po podniesieniu podatku od dywidend oraz podatku od majątku (do 1,8% posiadanych zasobów rocznie) oraz składki na opiekę społeczną na pewno się to zmieni.
Zrównoważenie budżetów poprzez podwyżki podatków, choć lepsze od tego, co proponują Grecy, nie przyniesie niestety trwałego rozwiązanie europejskich problemów. Dodatkowe obciążenia fiskalne przyczynią się do spowolnienia wzrostu gospodarczego. Europa zacznie przypominać Włochy - choć w latach 2001-2010 nawet nieźle panowały one nad swoim deficytem, to relacja długu do PKB wcale nie spadała, a gdy przyszedł kryzys, rynki nabrały podejrzeń, że zadłużenie w końcu przestanie być obsługiwane. Utrzymywanie się wysokiego poziomu długu publicznego w Italii mimo niskiego deficytu było skutkiem najniższego spośród wszystkich państw świata (pominąwszy jedynie Zimbabwe oraz kraje, które nie udostępniają statystyk) wzrostu gospodarczego nieprzekraczającego 0,2% rocznie. Prawdą więc jest, że oszczędności nie wystarczą do powstrzymania kryzysu zadłużenia.
W tym między innymi celu liderzy największych gospodarek strefy euro spotkali się przed weekendem w Rzymie. Niestety, głównym elementem Paktu dla Wzrostu mają być inwestycje publiczne w infrastrukturę, edukację i nowe technologie. Na ten cel wspólnota będzie się starać przeznaczyć 1% swojego PKB. Niewykluczone, że środki będą pochodzić z emisji specjalnych euroobligacji, za które będzie solidarnie odpowiadać cała UE. Będzie to więc jednocześnie pilotażowe rozwiązanie badające, jak sprawdza się w praktyce uwspólnienie długów.
I tu mamy więc do czynienia z działaniem łudząco podobnym do tego, które wpędziło kraje strefy euro w kryzys. Tanie kredyty, które wykorzystywano przecież także na inwestycje infrastrukturalne, doprowadziły do wzrostu zadłużenia, ale wzrost gospodarczy przyspieszył tylko w trakcie ich przeprowadzania, a oczekiwanych długookresowych owoców zabrakło. Niestety, państwom bardzo trudno jest w dzisiejszych czasach wybierać trafione projekty infrastrukturalne, zwłaszcza w krajach, które - jak Polska - nie cierpią na rażące braki w tej dziedzinie.
Z tych wszystkich powodów z niepokojem patrzę na rozpoczynający się w czwartek szczyt przywódców strefy euro. Opcja zwolenników oszczędności i reform strukturalnych będzie bowiem na nim słabiej reprezentowana niż na poprzednich tego typu spotkaniach, zwłaszcza na tym przypadającym na polską prezydencję, kiedy to podpisano pakt fiskalny. Rosną za to w siłę zwolennicy redukcji deficytów przez podnoszenie podatków i marnowania pieniędzy na publiczne inwestycje. Pocieszać się można tylko tym, że zbudowana na kompromisie UE nie może przyjąć kierunku aż tak naruszającego interesy północy kontynentu oraz próbujących dobić do poziomu zachodniego gospodarek Europy Wschodniej.
Maciej Bitner, główny ekonomista
Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze