Tajlandia: Na wyspie Phuket czekają na turystów

Uzależniona od turystyki Tajlandia na początku listopada szerzej otworzyła granice dla obcokrajowców. Mieszkańcy jednego z najbardziej turystycznych i najmocniej dotkniętych pandemią regionów - wyspy Phuket - czekają na spodziewaną falę przyjezdnych.

Napisy po angielsku, chińsku i rosyjsku zapraszają do otwierających się po długiej przerwie barów i restauracji w Patongu - najpopularniejszym kurorcie na Phuket, nieoficjalnie znanym jako imprezowa stolica Azji. Pełne hoteli o wszelkich standardach i zbudowane niemal wyłącznie dla zagranicznych turystów miasteczko od kilkunastu tygodni powoli wraca do życia. Na pobliskiej plaży dziesiątki sprzątaczy i sprzątaczek przesiewają sitami piasek i zbierają śmieci do kubłów. Jest ich prawie tyle, co nielicznych opalających się w pobliżu wczasowiczów.

Leżąca na południu Tajlandii wyspa Phuket jest jednym z jej najbardziej turystycznych regionów i zarazem najbogatszych prowincji. Jeżeli całe azjatyckie królestwo, gdzie w 2019 roku 20 proc. PKB pochodziło z turystyki, jest od przemysłu podróży uzależnione, to tutaj obecność cudzoziemskich gości to niemal sprawa życia i śmierci. Przed pandemią turystyka generowała około 90 proc. dochodu Phuket. 

Reklama

Według rankingu Mastercard Global Destination Cities Index w 2018 roku wyspa była czternastym najpopularniejszym kierunkiem podróży na świecie - odwiedziło ją wtedy 9,9 mln podróżnych, średnio 825 tys. osób miesięcznie. Poza turystyką pracę dają tu głównie plantacje kauczuku i przetwórnie owoców morza. Rolnictwo istnieje tylko symbolicznie: większość żywności, od ryżu po owoce i warzywa, sprowadza się z kontynentalnej części kraju.

Sandbox. Na ratunek turystyce na Phuket

By ratować nastawioną na cudzoziemców gospodarkę, w lipcu władze eksperymentalnie otworzyły wyspę w ramach pilotażowego programu Sandbox. Do prowincji mogli wjechać zaszczepieni przeciwko koronawirusowi zamożni obcokrajowcy z garstki wybranych państw. Według tajlandzkiego urzędu ds. turystyki (TAT) od chwili uchylenia granic do końca października z programu skorzystało niespełna 60 tys. osób - ułamek liczby, która trafiała tu przed pandemią.

- Przed koronawirusem wszystko wyglądało zupełnie inaczej - mówi Aum Phakamat, która pracuje jako taksówkarz, a w wolnych chwilach sprzedaje losy na loterie. - Bywały tu takie tłumy, że woda w zatoce często robiła się żółta. Teraz wszędzie jest bardzo czysto i okolica wypiękniała - dodaje.

Rozmówczyni pochodzi z prowincji Udon Thani na północnym wschodzie. Gdy biznes przestał się kręcić, na cztery miesiące wróciła z synem w rodzinne strony. Siedmiolatek, zamiast pójść do szkoły, zaczął naukę online. Mąż Aum, też kierowca, znalazł w tym czasie zajęcie jako technik w firmie instalującej internet i telewizję kablową. - Studenci i uczniowie zaczęli zdalne zajęcia, dorośli więcej czasu spędzali przed ekranami i zapotrzebowanie wystrzeliło z dnia na dzień" - wyjaśnia kobieta. To jedna z nielicznych branż, która zyskała na epidemicznych restrykcjach.

Suresh, menadżer restauracji serwującej indyjskie, włoskie i tajskie dania, cieszy się z każdego nowego gościa. - Jeszcze w pierwszej połowie roku Patong był zupełnie wymarły - opowiada. - Nie mieliśmy ani jednego klienta i nigdzie nie dało się nawet znaleźć tuk-tuka - mówi.

W czasie najostrzejszego lockdownu po ósmej wieczorem zaczynała się godzina policyjna i o pracy nie było mowy. Z wykształcenia Suresh jest informatykiem, więc gdy szef odesłał go na bezpłatny urlop, zaczął robić zlecenia w branży IT. Właściciel musiał zamknąć stary lokal i wypowiedzieć umowę najmu, bo nie było go stać na płacenie nawet połowy wcześniejszej stawki: 200 tys. bahtów (24 tys. zł) miesięcznie. Latem dużo mniejszą restaurację otworzył już we własnym budynku. - Podoba mi się, że przychodzi do nas mniej pijanych imprezowiczów, ale lepiej by było gdzieś zatrudnić tych wszystkich bezrobotnych. Prawie codziennie ktoś mnie pyta o pracę - rozkłada ręce pochodzący z Indii mężczyzna.

Ci, którzy po masowych zwolnieniach w hotelach, restauracjach i firmach turystycznych nie mogli znaleźć innej pracy, w ciągu ostatniego roku rozwozili jedzenie, rejestrując się w aplikacjach mobilnych Grab i Foodpanda. Niektórzy wyjechali na prowincję, do pracy na farmach i w warsztatach. Teraz zaczynają wracać.

Rząd Tajlandii otwiera kraj po COVID-19

W listopadzie rząd w Bangkoku, po kilku miesiącach deklaracji, szeroko otworzył granice dla urlopowiczów z ponad 60 krajów - tuż przed przypadającym na koniec roku tradycyjnym szczytem sezonu. Ma to być ratunkiem dla sektora turystycznego i całej tajlandzkiej gospodarki, która w 2020 roku skurczyła się o 6,1 proc. Na drastycznym ograniczeniu ruchu międzynarodowego kraj stracił wtedy około 50 mld USD, a miliony ludzi zostały bez środków do życia. Wielu z nich przez ponad półtora roku wyczekiwało poluzowania obostrzeń dla cudzoziemców.

Na Phuket spodziewana fala podróżnych jeszcze nie dotarła. Bhummikitti Ruktaengam, prezes organizacji Phuket Tourist Association, powiedział lokalnym mediom, że w październiku na wyspie było zajętych ok. 18-20 proc. hotelowych pokoi. W listopadzie ta liczba ma podskoczyć do około jednej czwartej i dalej rosnąć w grudniu.

Biznes ostrożnie podchodzi do tych zapowiedzi. - Będziemy wszystko otwierać i może zatrudniać, ale stopniowo, bo szefostwo nie chce ryzykować - mówi menadżerka w czterogwiazdkowym hotelu Royal Paradise. Oznacza to, że w hotelowej restauracji jeszcze przez jakiś czas nie zagra wynajęty pianista, a wliczone w pobyt śniadania ograniczą się do tego samego menu każdego dnia. Od listopada hotel podniósł za to ceny, przez wiele miesięcy trzykrotnie niższe niż normalnie.

W Patongu wokół przyjezdnych kręcą się nie tylko hotelowe biznesy. Prze brak klientów zamknięto tu dwa duże centra handlowe. W jednym z nich z ciemnych witryn sklepowych straszy pozostawiony towar, a wywieszone na drzwiach napisy informują o chwilowym, jak się wówczas wydawało, zawieszeniu działalności "do końca marca 2020 roku".

Z pobliskiego klubu nocnego co wieczór słychać koncertowe nagrania. Kawałki z amerykańskiego Broadwayu, indyjskiego Bollywood i chińskie przeboje przerywają oklaski z taśmy. Ale lokal jest pusty, podobnie jak większość innych poza imprezową ulicą Bangla, gdzie znowu działa kilka barów z muzyką na żywo. Na głucho zamknięte są popularne kabarety, z których wiele było znanych z występów drag queens i transpłciowych tancerzy. Przed dziesiątkami salonów masażu wysiadują, czekając na klientów, pozbawione zajęcia pracownice.

W odległym o 15 kilometrów miasteczku Phuket można spotkać jeszcze mniej cudzoziemców, ale tutejsze sklepy i bazary cieszą się popularnością także wśród miejscowych. Większość restauracji, poza kilkoma najpopularniejszymi, świeci jednak pustkami, a sprzedawcy kuszą przechodniów przecenami. - W ogóle nie widać Chińczyków, mamy też bardzo niewielu Rosjan. Polegamy wyłącznie na Europejczykach i turystach z Bangkoku i z północy Tajlandii, ale jest ich bardzo mało - mówi właściciel sklepu tekstylnego przy ulicy Thalang w historycznym centrum 80-tysięcznego miasta.

Pen Vollais, która od około 20 lat razem z pochodzącym z Francji mężem prowadzi tu piekarnię i kawiarnię, przyznaje, że wypieki w zachodnim stylu nie sprzedają się zbyt dobrze. - Większość naszych klientów to "ekspaci", głównie zagraniczni nauczyciele. Teraz zostało ich tylko kilkoro - wyjaśnia. Pen, która przed pandemią organizowała wydarzenia biznesowe w luksusowych hotelach, przychodzi do lokalu dwa razy w tygodniu, żeby dopilnować interesu. Część pracowników musiała zwolnić. - Mali przedsiębiorcy nie odczuwają żadnej poprawy. Może trzeba poczekać jeszcze ze dwa tygodnie? - zastanawia się.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

W okolicach plaży Rawai i Przylądka Phromthep - popularnego punktu widokowego nad Morzem Andamańskim - weekendowe popołudnie upływa spokojnie. W nadmorskich restauracjach zajęte są tylko pojedyncze stoliki, a większą od nich popularnością cieszą się stragany z napojami i przekąskami: kokosami, chrupkami rybnymi i szaszłykami. Wokół cypla krąży kilkanaście wycieczkowych katamaranów, z jednego z nich dobiega głośna muzyka disco. Na wzgórzu około 200 gapiów, głównie Tajów, ogląda zachód słońca. Nadlatuje dron, wypuszczony przez kogoś, żeby sfotografować całą panoramę.

- Musimy zaakceptować cokolwiek się wydarzy, ale wszyscy tu bardzo liczymy, że końcówka roku odejmie nam chociaż części zmartwień - mówi w drodze powrotnej Chatpon, kierowca bardzo taniej taksówki, który w tym miesiącu wrócił do pracy.


PAP
Dowiedz się więcej na temat: turystyka | Tajlandia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »