"Three days after" świat wraca do rzeczywistości
Nie od dzisiaj wiadomo, że światowe finanse stoją na... umowie i są coraz bardziej wirtualne. Umawiamy się co do wielu rzeczy.
W Warszawie, na stacji benzynowej należącej do British Petroleum, w czwartek, 13 września o godzinie 9.53, naklejka na dystrybutorze głosiła: "W dniu dzisiejszym, z przyczyn niezależnych od BP, kart American Express, nie honorujemy". Ot błaha rzecz - zdarza się. Zepsuł się terminal, są przerwy na łączach - przyczyn może być dziesiątki. Gdyby... Gdyby nie to, że jesteśmy "two days after". Jesteśmy dwa dni po czarnym wtorku, 11 września 2001 roku, o którym były minister spraw zagranicznych Izraela powiedział, że po tym dniu świat już nigdy nie będzie taki sam, jak jeszcze w poniedziałek. Z pewnością ma rację, ale tragedia, tragedią, a świat musi toczyć się dalej. I choć Manhattan nadal jest zamknięty, w World Trade Center i Pentagonie trwa akcja ratunkowa, New York Stock Exchange nie działa, to... Niebawem Manhattan powróci do życia i zacznie lizać rany, akcje ratunkowe zostaną zakończone, a giełda nowojorska wróci do pracy. Stosunkowo łatwo przewidzieć jakie będzie otwarcie na NYSE. Zapewne zacznie się od spadków. Dlaczego. Ano właśnie z tego powodu, że "z przyczyn niezależnych (...) kart AE, nie honorujemy".
Co bowiem stało się w "czarny wtorek"? Poza ludzkim wymiarem tej hekatomby, nie stało się nic takiego, co na trwałe mogłoby zagrozić światowym finansom, gospodarce, generalnie biznesowi. Atak był celny i wymierzony w symbole. W symbole kapitalizmu (z punktu widzenia autorów tego dramatu), symbole światowych finansów (z punktu widzenia ludzi biznesu z całego świata), w symbole "wolnego świata" (z punktu widzenia - mam nadzieję - każdego z nas). I nie ma tu nic do rzeczy ocena demokracji amerykańskiej. Nie została natomiast zniszczona żadna fabryka, nie został naruszony "potencjał produkcyjny". Zaatakowany został krwioobieg światowej gospodarki.
Nie od dzisiaj wiadomo, że światowe finanse stoją na... umowie i są coraz bardziej wirtualne. Umawiamy się co do wielu rzeczy. Czy zastanawiali się państwo, co by się działo, gdyby wszyscy Amerykanie (wszyscy) chcieli jednego dnia podjąć swoje pieniądze zgromadzone na najróżniejszych kontach? Zapewne nie. I słusznie, bo to jest rzecz niewyobrażalna. Czyli świat stoi na umowie właśnie, a opiera się na ruchu, przepływie. I ten ruch, przepływ, krwioobieg światowej gospodarki, został nadwerężony. Nie przerwany, ale właśnie przejściowo zakłócony. Ot, taki mały zawał. Dlatego stosunkowo łatwo przewidzieć otwarcie na NYSE. Gdybyśmy rozmawiali tylko o akcjach - większych skutków by nie było. Ot, jeszcze raz umawiamy się, że zrobiliśmy sobie trochę dłuższą przerwę. Ale światowe finanse to właśnie przede wszystkim ruch, akcje, obligacje, instrumenty pochodne, kontrakty terminowe. Tam czasami godzina to wieczność - z jednego potrafi uczynić bogacza, z innego bankruta. Dlatego ci, dla których utrata płynności tego rynku na kilka dni, była szczególnie dotkliwa, chociażby dlatego, że byli na wyjątkowo dużych "lewarach", będą musieli sprzedawać, nawet ze stratą. Ale nawet jeśli ten spadek nastąpi, będzie krótkotrwały. Bo ta tragedia nie jest sygnałem dla kryzysu światowego. Zdecydowanie nie.
Świat wróci do normalności. Z dystrybutorów znikną takie obwieszczenia, a jeżeli nawet będą, to rzeczywiście tylko z powodu przerwanego nawet kabla telefonicznego, giełdy wrócą do pracy i będą przeżywały wzloty i upadki, ale z zupełnie innych przyczyn. Nawet jeżeli Stany Zjednoczone zdecydują się na jakiś odwet, będzie to element normalności, rzeczywistości. Ona co prawda skrzeczy, ale skrzeczy w sposób znajomy i przewidywalny. I niech tak pozostanie.