Tomasz Prusek: Dla kogo żyją państwowe spółki giełdowe?
Działalność notowanych na giełdzie spółek kontrolowanych przez państwo jest pod silną presją polityczną nie tylko pod względem obsady stanowisk, wyznaczania kierunków rozwoju i inwestycji, ale także skłonności dzielenia się zyskiem z pozostałymi akcjonariuszami mniejszościowymi i zaspokajania roszczeń płacowych załóg, które wchodzą w buty właścicielskie i traktują firmy jako "swoje".
Przejmując władzę w 2015 roku ówczesna opozycja odziedziczyła po rządach PO-PSL nie tylko wielki majątek państwowy kontrolowany w 100 proc. przez ministra skarbu, ale także wiele okrętów flagowych gospodarki sprywatyzowanych jedynie po części, na zasadzie "zjeść ciastko i mieć ciastko", które trafiły co prawda na warszawską giełdę, ale nadal na walnych zgromadzeniach decydujący głos miało państwo. Interesy "suwerena" były w nich zabezpieczone na kilka sposobów: od bezpośredniej kontroli pakietu akcji dającego ponad 50 proc. głosów na walnym zgromadzeniu, po uprzywilejowane akcje co do głosu i sprytne "bezpieczniki statutowe" mówiące, kto może wykonywać prawo głosu ponad krytyczne właścicielsko poziomy kontroli. Taki był efekt prywatyzacji na pół gwizdka wielu spółek np. z sektora energetycznego, które z jednej strony zapewniły wielomiliardowe wpływy do kasy państwa ze sprzedaży akcji w ofertach publicznych, a z drugiej i tak pozostały pod kuratelą państwa jako firmy o znaczeniu strategicznym z decydującym na walnym zgromadzeniu głosem rządu.
Od 2016 roku słowo "prywatyzacja" stało się wyklęte w politycznym słowniku władzy, zaś triumfy święcić zaczęły hasła "repolonizacji" i nacjonalizacji. Nastąpiła kompletna zmiana paradygmatu gospodarczego w rozumieniu politycznym: po ćwierć wieku transformacji gospodarczej własność państwowa ponownie została uznana jako lepsza od prywatnej, którą łaskawie można zostawić "prywaciarzom", ale jeśli tylko coś gdzieś się da przejąć przez państwo, to trzeba to bezwzględnie zrobić albo przez spółki już kontrolowane, albo państwowe wehikuły finansowe. Warto podkreślić, że pęd do powiększania majątku państwowego nie dotyczy jedynie ideologicznego odzyskiwania spółek wcześniej sprzedanych w trakcie propagandowo rzekomej "złodziejskiej prywatyzacji", ale także firm prywatnych "od zawsze", którym albo biznesowo podwinęła się noga i potrzebowały wsparcia udzielanego chętnie przez państwo, albo działających w na tyle atrakcyjnych branżach, że państwo było gotowe wyciągnąć po nie swoje ręce.
W ten sposób zbudowano ogromną własność państwową m.in. w sektorze finansowym i energetycznym. W ślad za tym otworzyło się pole do obsady dużej liczby świetnie płatnych stanowisk z klucza politycznego, które stały się cennym łupem dla środowiska władzy. Efektem ubocznym są zaciekłe walki różnych frakcji politycznych przy podziale tego tortu i zawrotna karuzela personalna na szczytach władzy w spółkach państwowych, co bije w efektywność zarządzania i realizację długofalowych strategii. Dobrze płatne posady w spółkach są także traktowane w kategorii cennych nagród za sprawdzenie się na odcinku politycznym, dla oddelegowywanych tam zasłużonych działaczy i menedżerów.
Jednak w spółkach państwowych ważne jest nie tylko, kto nimi rządzi, ale jak traktowani są pozostali współwłaściciele, w tym zwykli akcjonariusze mniejszościowi, którzy przed laty zaufali państwu, że robienie wspólnego biznesu to dobry i bezpieczny pomysł. Po latach okazuje się, że niestety wychodzą na tym jak "Zabłocki na mydle", ponieważ państwo traktuje właścicielsko spółki jak swoje folwarki - szczególnie w sektorze energetycznym - mające realizować cele podporządkowane woli politycznej, mało licząc się z głosami mniejszych i słabszych: od indywidualnych akcjonariuszy, którzy kupili papiery w ramach np. "akcjonariatu obywatelskiego", po krajowe i zagraniczne fundusze inwestycyjne, których celem jest pomnażanie powierzonych im pieniędzy. W tym miejscu warto podkreślić, że dotyczy to także naszych funduszy inwestycyjnych i emerytalnych, od których zależy dobrobyt i przyszłość milionów Polaków, którzy albo w ten sposób zainwestowali swój kapitał, albo odkładają w filarze kapitałowym na emeryturę, aby była wyższa niż wynika z zatrważających prognoz tzw. stopy zastąpienia, czyli ledwie 30-40 proc. ostatniej pensji.
Na co powinni liczyć akcjonariusze mniejszościowi w spółkach skarbu państwa? Przede wszystkim na traktowanie fair pod względem wypłat dywidend, bo taka właśnie jest na dojrzałych rynkach motywacja trzymania akcji, a dopiero na drugim miejscu liczenie na wzrost kursu giełdowego. Doświadczenie pokazuje jednak, że nawet wypracowanie solidnych zysków nie gwarantuje wcale, że "suweren" będzie się chciał nimi adekwatnie dzielić z pozostałymi współwłaścicielami, którzy traktowani są bardziej jak niechciany spadek po poprzedniej władzy, która popełniła błąd wpuszczając ich do akcjonariatów (o grubych miliardach złotych zarobionych w ofertach publicznych przez państwo jest jakoś cicho...). W efekcie zachwiana zostaje proporcjonalność zaspokajania interesów wszystkich grup właścicieli spółek adekwatna do wydatków na zakup akcji oraz ponoszonego ryzyka inwestycyjnego.
Tymczasem po wspomnianej zmianie paradygmatu w zakresie własności w gospodarce giełdowe spółki państwowe zostały wprzęgnięte w realizację strategii gospodarczych naznaczonych wolą polityczną, w których interes pozostałych właścicieli jest nawet nie na drugim miejscu, ale na... trzecim. Jeśli interes państwa to numer jeden, to kto ma numer dwa? To miejsce na pudle trzymają załogi wielkich państwowych firm, które przez ostatnie lata nauczyły się nie tyle żyć w symbiozie z politykami, ile układać sobie relacje z pozycji siły wobec politycznie umocowanych władz spółek, wiedząc doskonale, że jeśli nie dostaną tego, czego chcą, to zawsze mogą zagrozić, że zastrajkują, będą demonstrować podczas partyjnej konwencji albo umownie "przyjadą do Warszawy", oczywiście rozmawiać najlepiej z premierem. Dlatego przez lata w oficjalnym przekazie propagandowym można spotkać hasło zapewnienia "spokoju społecznego", który co pewien czas jest osiągany w kolejnych firmach za cenę ustępstw, najczęściej płacowych, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Szczególnie widać to w ostatnich dwóch latach, gdy eksplodowała inflacja i doszło do uruchomienia spirali płacowo-cenowej. Nie dziwi, że załogi państwowych firm, tak jak wszystkich pozostałych, chciałyby utrzymania swoich realnych dochodów, więc liczą na podwyżki. Ale skłonność do stawiania bardzo wysokich żądań właśnie w firmach kontrolowanych przez państwo wskazuje, że pod względem odpowiedzialności oblewa ono egzamin jako właściciel, i w oczach pracowników uchodzi za słabe (choć oficjalnie pręży muskuły), bo łatwo ulega presji płacowej załóg wielkich na wpół sprywatyzowanych firm kierując się przede wszystkim motywacją polityczną, a nie rachunkiem ekonomicznym, byle władza polityczna nie traciła poparcia w sondażach. Dlatego mamy nawet kilkunastoprocentowe podwyżki płac, które pojedynczą firmę mogą na stałe kosztować rocznie setki milionów złotych.
Nikt nie myśli w kategoriach: co będzie w sytuacji, gdy np. ceny surowców spadną, a spółki górnicze po festiwalu podwyżek zostaną z rozdmuchanymi kosztami osobowymi i być może ponownie będą potrzebowały kroplówki finansowej, aby przetrwać. Paradoksalnie, będzie to bardziej zmartwieniem właśnie pomijanych w tych kalkulacjach akcjonariuszy mniejszościowych niż głównego właściciela i załóg, bo drobni odczują to w spadku notowań giełdowych. Dowodem uległości wobec załóg są też np. ogromne nominalnie wypłaty nagród z zysku dla pracowników w sytuacji, kiedy nie płacone są dywidendy. Można powiedzieć, że "dywidendę" w takim wypadku otrzymuje jedynie załoga. To jaskrawe pominięcie w hierarchii korzyści akcjonariuszy mniejszościowych i zaspokojenie załóg właśnie w imię utrzymania "spokoju społecznego", na którym tak zależy politykom w perspektywie wyborów.
Sezon dywidend za 2022 rok, który dla wielu firm był rekordowy pod względem wyników, dopiero przed nami. Będzie to ważny test dywidendowej woli państwowego właściciela wobec akcjonariuszy mniejszościowych, bo załogi finansowo zdążyły z reguły już zadbać o swoje interesy. Jest jeszcze jedno wyjście: jeśli państwo chce w praktyce działać jak jedynowładca w kontrolowanych firmach, to niech to sformalizuje. Wystarczy, że wyda kasę na skupienie akcji od pozostałych akcjonariuszy mniejszościowych, którzy uzyskane środki będą mogli przeznaczyć na papiery spółek, gdzie w akcjonariacie będą traktowani po partnersku, a nie jak piąte koło u wozu. Wtedy właściwy minister, mający 100 proc. głosów na walnym, będzie mógł załatwiać wszystko z notariuszem w zaciszu swojego gabinetu i nie trzeba będzie zawracać głowy zwoływaniem powszechnych walnych zgromadzeń. Oczywiście, co pewien czas spokój zarządzania 100 proc. państwową własnością przerywać będą tylko załogi domagające się kolejnych podwyżek i nagród. Ale głosów o dywidendy dla mniejszościowych właścicieli nie będzie już słychać...
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne poglądy.
(śródtytuły od redakcji)
Zobacz również: