Tomasz Prusek: Drogi kredyt w pojedynkę nie zdusi inflacji
Podnoszenie stóp procentowych to tylko jeden z elementów walki z szalejącą inflacją. Bez zahamowania spirali płacowo-cenowej, ostudzenia oczekiwań inflacyjnych, a przede wszystkim zmniejszenia indywidualnej konsumpcji nie ma co marzyć, aby wzrost cen szybko został wzięty ponownie w ryzy.
- Stopy procentowe. Wiele wskazuje, że Rada Polityki Pieniężnej jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa
- Przewidywanie wzrostów cen można porównać do samosprawdzającej się przepowiedni
- Oczekiwania inflacyjne mają wpływ na żądania płacowe, które są kolejnym kołem zamachowym inflacji
- Niestety, przywrócenie poczucia sensu oszczędzaniu to długotrwały proces
Coraz droższy kredyt wywołuje wiele emocji, ponieważ odbija się bezpośrednio na kosztach zadłużonych gospodarstw domowych i uderza w firmy finansujące się kapitałem zewnętrznym. Od października zeszłego roku zostaliśmy poddani prawdziwej terapii szokowej jeśli chodzi o cenę pieniądza, ponieważ główna stopa procentowa wzrosła z 0,1 do aż 6 proc. I wiele wskazuje, że Rada Polityki Pieniężnej jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. W przestrzeni publicznej trwa szacowanie przez analityków, gdzie może być poziom dla stóp, przy którym decydenci powiedzą "stop". W tej swoistej licytacji na procenty wymienia się 7 proc., 8 proc., a nawet 10 proc. Cena kredytu stała się rodzajem medialnego fetysza, w którym upatruje się zbawienne narzędzie antyinflacyjne. Owszem, drogi kredyt potrafi działać piorunująco, co widać po rosnących ratach od zadłużenia i właściwie załamaniu rynku kredytów hipotecznych, bo tak można określić spadek o połowę (rok do roku) liczby zaciąganych pożyczek na zakup mieszkań czy domów. Jednak nadmierne koncentrowanie się na stopach procentowych przesłania fakt, że aby walka z szalejącą inflacją została za kilka lat wygrana, powinna toczyć się przynajmniej na kilku frontach. A u nas - przynajmniej jak na razie - tak nie jest. Bo drogi kredyt, nawet gdyby miał mieć wielkość dwucyfrową, to w pojedynkę na dłuższą metę niczego nie załatwi, poza wpędzeniem gospodarki w tarapaty spod szyldu spowolnienia lub recesji.
Istnieje jeszcze przynajmniej kilka obszarów, poza polityką monetarną, przekładających się na trendy inflacyjne. Na pierwszy plan wysuwa się konsumpcja, która powinna zostać ograniczona. Mówiąc wprost: powinniśmy mniej wydawać na dobra i usługi, a więcej oszczędzać. Sęk w tym, że hamowanie konsumpcji jest bardzo nie na rękę politycznie, i to z kilku powodów. Po pierwsze, konsumpcja stała się z założenia głównym motorem gospodarki, a inwestycje prywatne od lat kuleją, czyli spadek konsumpcji to prosta droga do spadku PKB. Napędzanie konsumpcji przez rozbudowane programy socjalne (nikt już chyba nie wierzy w demograficzny sens programu 500+) stało się paliwem nie tylko dla gospodarki, ale także zapewnia poparcie polityczne, aby wygrywać kolejne wybory. Utrzymywanie od 2015 roku do pandemii stóp procentowych na rekordowo niskim poziomie od początku transformacji (główna 1,5 proc.), a potem ich obniżenie prawie do zera, w praktyce zabiło w społeczeństwie nawyk oszczędzania, przynajmniej w podstawowej formie, czyli lokatach bankowych. Za to w znakomity sposób zachęcało do wzmożonej konsumpcji. Niestety, przywrócenie poczucia sensu oszczędzaniu to długotrwały proces. Akcje w stylu "lokata na 5 proc.", albo podniesienie odsetek obligacji skarbowych nie przesuną do oszczędności jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dziesiątków miliardów czekających na wydanie na konsumpcję. Tym bardziej, że oferowane oprocentowanie lokat i obligacji, nawet po podwyżkach, kontrastuje z prawie 14 proc. inflacją. Zniszczenie, poprzez długotrwałe ultraniskie stopy procentowe, kultury oszczędzania ma brzemienne skutki, bo konsumenci nabrali nawyku wydawania, jeśli tylko mają nadwyżki finansowe. I można przypuszczać, że stanie się to także z pieniędzmi "zaoszczędzonymi" na proponowanych wakacjach kredytowych, które również mogą być proinflacyjne.
Bezpośrednio z parciem do konsumpcji związane są rozbudzone oczekiwania inflacyjne. Po dwóch dekadach pozostawania w uśpieniu w zasadzie można obrazowo powiedzieć, że zerwały się ze smyczy. Przewidywanie wzrostów cen można porównać do samosprawdzającej się przepowiedni. Logika konsumenta jest prosta: skoro robi się coraz drożej, to lepiej kupić dziś, niż jutro, bo wtedy jest duże ryzyko, że zapłaci więcej. Jeśli taka logika się upowszechnia w społeczeństwie, to przez wzmożone decyzje zakupowe istotnie robi się drożej, więc przepowiednia o postępującej drożyźnie się spełnia. Mocno rozbudzone oczekiwania inflacyjne, przekuwane na przyśpieszone decyzje o wydawaniu pieniędzy, są czynnikiem napędzającym wzrost cen. Z takimi oczekiwaniami jest ten problem, że nie da się zadekretować, aby były mniejsze, więc ani władza polityczna, ani monetarna bezpośrednio nie mają na nie wpływu. Ale pośrednio i owszem, bo oczekiwania inflacyjne budowane są na podstawie nie tylko indywidualnych doświadczeń konsumentów, ale także przekonań z komunikatów płynących z ośrodków władzy politycznej i gospodarczej. Profesjonalnym komunikowaniem w zakresie perspektyw ceny kredytu można czasem zdziałać więcej niż samymi podwyżkami stóp procentowych. Niestety, do października 2021 roku i pierwszej podwyżki stóp (motywowanej rzekomo chęcią "zaskoczenia"), komunikacja kompletnie kulała i w dużej mierze przyczyniła się rozbudzenia oczekiwań inflacyjnych. Dominowała propaganda sukcesu gospodarczego, pomniejszanie zagrożenia wzrostu inflacji np. dla sfery płac i lekceważanie jej destrukcyjnego wpływu na realną wartość oszczędności. I teraz mamy taki skutek, że ludzie mało wierzą w oficjalne komunikowanie związane z inflacją, skoro dopiero co się na tym sparzyli. Dopóki oczekiwania inflacyjne będą na tak wyśrubowanym poziomie jak obecnie, zbicie inflacji będzie niezwykle trudne. Skoro na stacji benzynowej można usłyszeć, żeby się nie przejmować ceną 8 zł za litr benzyny, bo i tak wkrótce będzie "dycha", to miną lata, zanim w świadomości konsumentów inflacja przestanie być tematem numer jeden, który podszyty jest lękiem o przyszłość.
Oczekiwania inflacyjne mają także wpływ na żądania płacowe, które są kolejnym kołem zamachowym inflacji. Łatwo zrozumieć pracowników, którzy widząc galopujące ceny, chcą przynajmniej ochronić realną siłę nabywczą swoich pensji. Dlatego idą po podwyżki, rozumując w prosty sposób: przy dwucyfrowej inflacji także powinny być dwucyfrowe. I w ten sposób nakręca się spirala płacowa-cenowa. Im wyżej idą pensje, tym więcej pieniądza pojawia się na rynku i podgrzewa prywatną konsumpcję. Zdarza się, że pracownicy już po wynegocjowaniu na początku roku satysfakcjonujących podwyżek, idą teraz po "dogrywkę", ponieważ wzrost cen przebił ich oczekiwania. Pracodawcy są stawiani pod ścianą, ponieważ pomimo skutków pandemii mamy w Polsce nadal rynek pracownika i nie idąc na ustępstwa płacowe łatwo można stracić załogę, nie mówiąc już o fatalnym wizerunkowo strajku. I znowu kłania się fatalne komunikowanie: gdy spirala płacowa-cenowa na dobre się rozkręcała w firmach mieliśmy pasmo oficjalnych zapewnień, że nie ma takiego zjawiska i że to wymysły. A wystarczyło w zeszłym roku porozmawiać z przedsiębiorcami, aby wiedzieć, co się święci w firmach. W końcu, gdy spirala się już nakręciła, ktoś w oficjalnej narracji wpadł na genialny pomysł, aby szybko rosnące płace przedstawiać w pozytywny sposób jako lek na... inflację. Bo skoro płace rosną powyżej inflacji, to w czym problem? Ano w tym, że jeśli rosną średnio, to nie wszystkim, a długoterminowo spirala płacowo-cenowa ma ogromne przełożenie na inflację. I znowu, podobnie jak z oczekiwaniami inflacyjnymi, bardzo trudno wygasić presję płacową ze strony wystraszonych szalejącymi cenami pracowników, więc spirala się nakręca i nakręca. Tym bardziej, że na przyszły rok zaplanowano aż dwie podwyżki płacy minimalnej (druga krótko przed wyborami), co również nie pozostanie bez wpływu na wzrost cen. Skoro rządzący tak chętnie podnoszą "minimalkę", to dlaczego załogi miałyby nie chcieć podwyżek, tym bardziej, jeśli są zorganizowane w silnych związkach zawodowych i potrafią wywrzeć presję. Przedsiębiorcom nie pozostaje nic innego jak dać pieniędze i starać się przerzucić rosnące koszty wynagrodzeń na swoich klientów i kontrahentów. Koło się zamyka - ponownie wielkim wygranym jest inflacja.
Podsumowując, nie warto fetyszyzować wpływu podwyżek stóp procentowych (oczywiście koniecznych w obecnej sytuacji) na froncie walki z inflacją. Nawet bardzo drogi kredyt w pojedynkę tej walki nie wygra, bo liczą się także inne elementy: ograniczenie prywatnej konsumpcji, zmniejszenie oczekiwań inflacyjnych i zahamowanie spirali płacowo-cenowej. O ile stopy łatwo podnieść, to pozostałe elementy są mało sterowalne, albo wręcz niesterowalne. Trudno sobie wyobrazić propozycje np. ograniczenia konsumpcji przez zmiany w programach socjalnych lub hamowanie wynagrodzeń, szczególnie w spółkach państwowych. W perspektywie wyborczego roku 2023 mogłoby się to okazać politycznym samobójstwem, i dla rządzących, i dla opozycji. Zatem walka z inflacją potrwa, tym dłużej, im dłużej nie będzie się "widziała" polityka monetarna z polityką fiskalną politycznie wspierającą konsumpcję.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
***