Tomasz Prusek: Jak trwoga, to do dolara, franka i złota
Reakcja inwestorów na atak Rosji na Ukrainę była schematyczna jak w każdym przypadku wielkiego zagrożenia: kupowali mocne waluty i złoto traktowane od dekad jako "bezpieczne przystanie", zaś panicznie wyprzedawali akcje i słabsze waluty, w tym złotego. Szczególnie cios w złotego grozi konsekwencjami dla naszej gospodarki, bo za surowce, w tym ropę, płacimy w dolarach, za wiele towarów i usług służących zaspokajaniu krajowej konsumpcji - w euro, a rzesze frankowiczów będą miały wyższe raty kredytów.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Na rynkach finansowych na długo zostaną zapamiętane wydarzenia, które towarzyszą wybuchowi wojny na Ukrainie. Okazało się, że mimo rosnącego zagrożenia, inwestorzy długo nie doceniali prawdopodobieństwa inwazji, dlatego zareagowali tak paniczną wyprzedażą ryzykownych aktywów, i wprost rzucili się na te, które uznawane są za tzw. bezpieczne przystanie ("safe haven"). Pod tym względem zadziałał schemat stary jak świat: kilka walut uznawanych za "bezpieczne" plus złoto, które zawsze zyskuje przy geopolitycznych czarnych scenariuszach. Taka reakcja dowodzi, że inwestorzy, pomimo niezwykle zaawansowanych technologii i morza analiz, nadal w krytycznych momentach kierują się... emocjami. Strach przed konsekwencjami wojny, jaki zapanował na świecie, sprawił, że wiele strategii inwestycyjnych i analiz wylądowało w koszu, i trzeba je pisać na nowo.
Dla nas szczególnie bolesne wydarzenia dotyczą rynku walutowego, gdzie doszło do skokowej przeceny złotego, i tak już mocno doświadczonego w ostatnich miesiącach z powodu szalejącej inflacji. Na fali paniki euro kosztowało nawet 4,71 zł, frank szwajcarski - 4,58 zł, zaś dolar - 4,23 zł. Późniejsze próby odreagowania na naszej walucie nie zmieniają faktu, że nad złotym zgromadziły się czarne chmury. Jego słabość - w dłuższym terminie - miałaby ogromne przełożenie na polską gospodarkę oraz indywidualne portfele. Dlatego warto przyjrzeć się konsekwencjom, które niestety są bardzo niepokojące. Inwestorzy wprost rzucili się na dolary, co nie jest niczym dziwnym, wszak dolar jest światową walutą rezerwową i jak na razie nic tego nie zmieniło. Ani puchnący dług publiczny Ameryki, ani trwający od kryzysu finansowego w 2008 r. dodruk bilionów dolarów, który w końcu doprowadził w USA do wysokiej inflacji konsumenckiej (po inflacji aktywów: akcji, obligacji, nieruchomości). Po zwycięstwie Joe Bidena w wyborach prezydenckich uchwalono pakiet stymulacyjny dla gospodarki warty 1,9 bln dolarów. Skutek jest taki, że USA pod koniec zeszłego roku musiały podnieść limit długu... o 2,5 bln dolarów - do 31,4 bln, aby nie zbankrutować. Jak widać, inwestorom globalnym wcale to nie przeszkadza, aby w momencie zagrożenia znowu postawić na dolara.
Mocny dolar to potężny problemem dla naszej gospodarki, ponieważ w tej walucie handluje się surowcami, przede wszystkim ropą. Na dodatek, sama ropa również poszybowała i chwilowo baryłka Brent kosztowała nawet powyżej 100 dolarów. Mamy więc potencjalnie fatalne w skutkach dla cen paliw w Polsce złożenie mocnego dolara i zwyżki ceny surowca. To wszystko będzie musiało odbić się na cenach paliw na naszych stacjach, pomimo że nadal obowiązuje rządowa tarcza antyinflacyjna, która obniżyła m.in. wysokość podatku VAT z 23 do 8 proc. na paliwa. Efekt może być taki, że drogi dolar i droga ropa będą skutecznie neutralizować wpływ tarczy antyinflacyjnej, a co za tym idzie inflacjogennie oddziaływać na gospodarkę. Wydaje się, że rząd ma już niewielkie pole manewru jeśli chodzi o ulżenie nam w cenach paliw, a poważnie rozpatrywanym scenariuszem może być przedłużenie (po lipcu) obowiązywania tarczy antyinflacyjnej, ponieważ powrót do wyjściowej stawki VAT (23 proc.) byłby w obecnej sytuacji prawdziwym szokiem dla rzeszy konsumentów i przedsiębiorców. Zatem umacniający się dolar stanowi poważne zagrożenie dla naszej gospodarki i portfeli. Warto również zwrócić uwagę, że złoty szybciej słabnie do dolara niż do euro, ponieważ wspólna europejska waluta - w ujęciu globalnym - również jest uznawana przez graczy za mniej bezpieczną niż np. "zielony" i po wybuch wojny traciła do głównych walut. Jednak w wypadku eurodolara skala przeceny jest relatywnie znacznie mniejsza, co oznacza, że jeśli Polska byłaby w strefie euro, to obecnie znacznie mniej odczuwałaby szok walutowy. Niestety, dotychczas element większego bezpieczeństwa geopolitycznego w debacie dotyczącej wejścia Polski do strefy euro był na marginesie zainteresowań decydentów, co - w kontekście wydarzeń na Ukrainie - okazuje się poważnym błędem.
Zatem euro, pomimo że traci wobec dolara, i tak staje się mocniejsze wobec złotego. W tym kontekście kluczowe znaczenie ma fakt, że importujemy wiele dóbr i usług do zaspokojenia konsumpcji w dynamiczne dotychczas rozwijającej się gospodarce po pandemii COVID-19. Niestety, ma to fatalne skutki, bo w ten sposób importujemy sobie inflację, z którą przecież staramy się walczyć za pomocą np. podwyżek stóp procentowych oraz rządowych tarcz antyinflacyjnych. Ewentualne utrzymywanie się kursu euro w granicach 4,70 zł, nie mówiąc już o dalszym umocnieniu europejskiej waluty, może skutecznie zneutralizować krajowe działania antyinflacyjne, a także wydłużyć okres powrotu do celu inflacyjnego (2,5 proc. plus/minus 1 pkt proc.), który według dotychczasowych przewidywań miał trwać aż do końca 2023 roku. Ale jest też druga strona medalu - na osłabionym złotym korzystają polscy eksporterzy, bo ich wyroby i usługi są bardziej konkurencyjne zagranicą. Tyle, że sprowadzając np. komponenty do produkcji ze strefy euro także będą wspierać "import" inflacji. Zatem bilans obecnego wstrząsu walutowego należy uznać za wysoce niekorzystny dla naszej gospodarki i sytuacji finansowej gospodarstw domowych, które dodatkowo cierpią przez blisko 10 proc. inflację. Jakby tego wszystkiego było mało, kolejnym ciosem jest umacniający się kurs franka szwajcarskiego, w którym nadal rzesze konsumentów ma kredyty, pomimo spraw sądowych i proponowanych ugód bankowych. Drogi frank przekłada się na wyższe raty, co jest dodatkowym obciążeniem dla domowych budżetów. Niestety, nierozwiązanie przez lata problemu frankowiczów wraca jak bumerang właśnie w takich kryzysowych sytuacjach, jak obecnie, bo frank szwajcarski jest także uważany na świecie za "bezpieczną przystań", więc inwestorzy go poszukują.
Poza głównymi walutami, tradycyjnie "bezpieczną przystanią" dla inwestorów jest złoto, którym także - co istotne - handluje się na świecie w dolarach. Historia notowań drogocennego kruszczu jest odbiciem lęków i obaw inwestorów związanych nie tylko z wojnami, zamachami, ale ostatnio także pandemią koronawirusa. Dwa lata temu, pod koniec lutego 2020, gdy dopiero obawiano się rozprzestrzeniania się wirusa na świecie, na złocie już mieliśmy początek inwestycyjnej paniki. Tyle, że wówczas cena uncji trojańskiej złota (31,1 grama) doszła do 1650 dolarów, by w trakcie roku przebić próg 2000 dol. (dopiero później nastąpiła przecena do 1700 dol.) Po inwazji Rosji na Ukrainę - szczytowo - za uncję płacono nawet ok. 1975 dolarów. Dla porównania, w połowie 2019 roku uncja była "jedynie" po 1300 dol. W kontekście światowych kryzysów i runu na złoto warto przypomnieć, że rewolucja islamska w Iranie, obok inwazji radzieckiej na Afganistan, doprowadziła w 1981 roku do ustanowienia - nie pobitego przez kolejne 27 lat - rekordu 850 dol. za uncję. Wielokrotnie właśnie groźby kolejnych konfliktów, głównie w Zatoce Perskiej, były katalizatorem kursu kruszczu. Obecnie, po inwazji na Ukrainę, widać szczególnie właśnie na złocie, jak wielka panika zapanowała w działaniach globalnych inwestorów. W przeszłości wzrost kursu złota był bowiem powiązany też wielokrotnie z osłabianiem się dolara. Tym więcej o obecnej skali lęku inwestorów świadczy fakt, że złoto dynamicznie drożało pomimo, że równolegle umacniał się również dolar...
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy
***