Tomasz Prusek: Wiatraki od zawsze miały u nas politycznie pod wiatr
Polityczna przepychanka o nowelizację tzw. ustawy wiatrakowej, z odblokowaniem Krajowego Planu Odbudowy (KPO) w tle, powinna być ostatnim akordem fatalnej polsko-polskiej wojny z Odnawialnymi Źródłami Energii (OZE), która spowodowała, że transformacja energetyczna idzie u nas jak krew z nosa.
Polska wstępując do Unii Europejskiej wiedziała, że polityka klimatyczna jest jedną z kluczowych we wspólnocie. Godząc się na ogromne korzyści związane z funduszami unijnymi (za każde euro wpłacone do unijnego budżetu otrzymujemy z grubsza trzy euro) konieczne było wejście w nurt transformacji energetycznej, której wspólnym mianownikiem była dekarbonizacja oraz dążenie do gospodarki nisko- i zeroemisyjnej. Co prawda, dwie dekady temu nikt nie deklarował, że do 2050 roku celem Unii będzie uzyskanie neutralności klimatycznej, ale dążenie do redukcji emisji CO2 było wpisane w polityczne DNA wspólnoty i temu została podporządkowana polityka energetyczna na czele z europejskim systemem handlu emisjami (ETS), która miała wymuszać na biznesie odchodzenie od spalania paliw kopalnych, przede wszystkim węgla kamiennego i brunatnego.
I trzeba podkreślić, że Polska miała z tym od początku obecności w Unii dwa problemy: po pierwsze ok. 80 proc. energii nadal była wytwarzana z węgla kamiennego i brunatnego, a po drugie - niezależnie od aktualnej konfiguracji politycznej - potężne wpływy miało lobby węglowe obejmujące branżę górniczą oraz energetykę węglową na czele z silnymi związkami zawodowymi, dla którego utrzymanie status quo, czyli zakonserwowanie miksu energetycznego z totalną dominacją węgla gwarantowało szereg przywilejów. Dla lobby węglowego zmiany w miksie wypierające węgiel przez inne, mniej emisyjne surowce i nowoczesne technologie OZE - na czele z wiatrakami i fotowoltaiką - oznaczały śmiertelne zagrożenie dla istnienia, bo na horyzoncie widniała perspektywa ograniczania wydobycia, zamykania kopalń i zmniejszania zatrudnienia w branży górniczej i energetycznej.
Można postawić tezę, że "od zawsze" ogromne znaczenie miał aspekt polityczny - wszak Śląsk to potencjalnie kilka milionów wyborców, których głosy mogą niejednokrotnie rozstrzygać o wyniku wyborów parlamentarnych czy prezydenckich. Dlatego z potężnym lobby węglowym liczyły się wszystkie rządy od początku transformacji gospodarczej, zdecydowanie częściej ulegając - szczególnie mając w perspektywie górnicze protesty nie tylko na Śląsku, ale i w Warszawie - niż z powodzeniem próbując reformować branżę górniczą poprzez przemyślane i zaplanowane zamykanie nierentownych kopalń i zmniejszanie zatrudnienia (oczywiście z sowitymi pakietami socjalnymi, o których mogły tylko pomarzyć inne branże). Stąd wzięła się polityczna uległość wobec lobby węglowego, które stało się hamulcowym transformacji energetycznej. To zjawisko apogeum osiągnęło po wyborach w 2015 roku, w których górnicze związki otwarcie poparły ówczesną opozycję, widząc w tym wielką szansę na odbudowanie wpływów po fatalnie przygotowanej od strony społecznej przez rząd PO-PSL próbie zamknięcia (eufemistycznie określanego "wygaszaniem") części nierentownych kopalń ciągnących nieuchronnie na dno Kompanię Węglową - największą górniczą spółkę Europy.
Jednak zanim doszło do politycznej próby sił między lobby węglowym i rządem PO-PSL w 2015 roku, która zakończyła się niepokojami społecznymi na Śląsku, mieliśmy do czynienia z dziwnym, zastanawiająco długim spektaklem dotyczącym uchwalania ustawy o OZE, czyli kluczem do określenie formy i kosztów wsparcia producentów "zielonej" energii m.in. z wiatru. Polska była na cenzurowanym, bo miała wieloletnie opóźnienie we wdrażaniu ustawy o OZE wynikającej z unijnej dyrektywy. W zasadzie do początku 2015 roku, kiedy ustawa wreszcie została uchwalona, mieliśmy do czynienia z zastanawiającą niemocą polityczną (w ramach wykonania unijnej dyrektywy ustawa powinna pojawić się już pod koniec 2010 roku). Projekty przepisów zmieniały się jak w kalejdoskopie, prace szły jak po grudzie, a cierpliwość inwestorów chcących zainwestować w OZE została wystawiona na wielką próbę. A chodziło nie tylko o dużych inwestorów, zainteresowanych np. wielkoskalowymi farmami wiatrowymi, ale także wielką rzeszę prosumentów, czyli indywidualnych chętnych do produkowania energii ze słońca czy wiatru, którzy chcieli robić to w zgodnej i korzystnej dla wszystkich stron symbiozie z całym sektorem elektroenergetycznym. Niestety, i w tym wypadku nie sposób dopatrywać się hamulcowej roli lobby węglowego i energetyki opierającej się na państwowych monopolistach, które przedkładało swoje interesy nad przyszłość nie tylko wiatraków, ale i tzw. energetyki obywatelskiej, która sprowadzała się do demokratyzacji dostępu do wytwarzania i dystrybucji energii (kością niezgody była m.in. opłacalność mikroinstalacji przydomowych, czyli gwarantowana cena odkupu "zielonej energii").
Dopiero obecny kryzys energetyczny i tragiczny przebieg wojny w Ukrainie w zakresie ataków na tzw. infrastrukturę krytyczną pokazuje jak bardzo krótkowzroczne i potencjalnie groźne dla bezpieczeństwa energetycznego Polski było już wówczas hamowanie rozwoju OZE i całej energetyki prosumenckiej, której podstawową cechą jest rozproszenie, więc cały system elektroenergetyczny jest bardziej odporny na ewentualny zagrożenia militarne. Niestety, kilkanaście lat temu zagrożenie wojną dla krajowej energetyki opartej na wytwarzaniu w wielkich blokach węglowych istniało w głowach wielu polityków i planistów gospodarczych bardziej w kategoriach science fiction niż strategicznych. Kiedy wraz z wejściem w życie "przenoszonej" ustawy o OZE w 2015 roku wydawało się, że po z grubsza pięcioletnim okresie niemocy legislacyjnej nic gorszego OZE nie może spotkać, lobby węglowe odniosło największy sukces, bo nowy parlament przyjął tzw. ustawę 10H.
Zmiana władzy politycznej w 2015 roku okazała się prawdziwym ciosem dla rozwoju OZE w Polsce, a największą ofiarą stały się właśnie wiatraki. Wygranym było lobby węglowe, bo na wiele lat zahamowano rozwój coraz bardziej konkurencyjnej "zielonej" technologii względem spalania węgla. Nie sposób nie dostrzec tutaj kontekstu politycznej "wdzięczności", skoro górniczy związkowcy otwarcie poparli opozycję przed wyborami. Według ustawy przyjętej w 2016 roku niemożliwe było budowanie wiatraków w odległości od najbliższych zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotność ich wysokości (stąd ochrzczono ją mianem tzw. ustawy 10H - dla nowoczesnych turbin może być to ograniczenie nawet ok. 2000 metrów), co w praktyce - biorąc pod uwagę bardzo rozproszoną zabudowę w Polsce - wyeliminowało prawie całą powierzchnię kraju z takich inwestycji.
Efekt dla rynku OZE był mrożący: inwestycje zamarły, a inwestorzy finansowi i branżowi popadli w tarapaty. Oczywiście podkreślano istotny kontekst społeczny ograniczeń, bo mieszkańcy mogli sobie nie życzyć farm wiatrowych w sąsiedztwie, a milczano o tle politycznym oraz dążeniu do zahamowania trendu dekarbonizacji energetyki. Taka decyzja polityczna w Polsce została podjęta w fatalnym momencie, bo trendy dekarbonizacyjne w Unii Europejskiej nabierały przyśpieszenia, a technologie taniały, dodając skrzydeł OZE poza Polską, skoro w coraz mniejszym stopniu musiały korzystać z różnych form wsparcia. Efekt mamy taki, że świat w OZE poszedł do przodu, a my zostaliśmy z tyłu - obecnie nadal ponad połowa energii wytwarzane jest z węgla, którego na dodatek brakuje na rynku po odcięciu dostaw z Rosji po wybuchu wojny w Ukrainie. Polska tak bardzo stała się outsiderem pod względem rozwoju OZE szczególnie w zakresie lądowych wiatraków, że jeszcze przed wybuchem wojny na Wschodzie podejmowano próby wycofania się rakiem z fatalnej ustawy, ale kolejne polityczne obietnice nowelizacji ustawy 10H nie zostały spełnione. Coraz większe przeciąganie prac nad nowelizacją przypominało jak żywo sytuację z uchwalaniem ustawy o OZE za rządów PO-PSL. Tylko że wówczas problem był głównie po stronie rządu hamującego rozwiązania niekorzystne dla państwowych monopoli, a obecnie to wewnętrzna rozgrywka w obozie władzy głównie na poziomie parlamentu, której ustawa 10H stała się zakładnikiem.
Stawką liberalizacji przepisów, która umożliwi pod pewnymi warunkami lokowanie bliżej inwestycji niż 10H (decydować będą o tym lokalne społeczności, w swoich planach zagospodarowania przestrzennego mogą rezygnować od tego wymogu i godzić się na bliższe lokalizacje) nie jest jedynie odblokowanie inwestycji lądowych w wiatraki, ale inwestycji znacznie większych także w innych branżach, wręcz kluczowych dla odbudowy całej gospodarki po pandemii COVID-19. "Uwolnienie" wiatraków jest konieczne, aby nastąpiło odblokowanie pieniędzy z KPO. To jeden z 37 tzw. kamieni milowych, od których uzależnione jest wypłacenie wielomiliardowych środków liczonych w euro, których potrzebujemy jak kania dżdżu.
Niemniej, mamy początek 2023 roku, środków z KPO jak nie było, tak nie ma, a wiatraki nadal czekają na liberalizację przepisów (prace sejmowe mają się dopiero rozpocząć, a rządowy projekt wpłynął już w lipcu 2022). Bilans wojny o wiatraki jest fatalny: ustawa z 2016 roku nie tylko zahamowała rozwój OZE w Polsce, ale także naraziła nas na ogromne ryzyko związane z zapewnieniem dostępności energii po niskiej cenie w obliczu kryzysu energetycznego wywołanego wojną w Ukrainie. Gdyby rozwój wiatraków nie został zahamowany czysto polityczną decyzją, która była na rękę przede wszystkim lobby węglowemu, produkcja energii z wiatru mogłaby wypełnić lukę, jaka grozi nam obecnie z powodu braków dostępności węgla, który rozpaczliwie próbujemy importować z każdego zakątka świata. Tak właśnie mszczą się szkodliwe decyzje polityczne, które narażają na koszty nie tylko biznes (droga energia z węgla obciążona wysokimi cenami surowca i uprawnień do emisji CO2), ale także godzą w bezpieczeństwo państwa w obliczu skutków wojny.
Szalenie szkoda straconych dla energetyki wiatrowej lat od 2016 roku, bo bylibyśmy w zupełnie innym miejscu pod względem bezpieczeństwa energetycznego i cen energii. Swoją drogą rodzi się pytanie: jaki byłby dziś los ustawy 10H, gdyby nie została wpisana do kamieni milowych KPO?
Można iść o zakład, że na uchwaleniu - poza propagandowymi deklaracjami - nikomu na serio by nie zależało, skoro w tle jest konflikt wewnątrz obozu władzy. W ten sposób zwykłe wiatraki zostały w warunkach polskich wepchnięte w wielką politykę i stały się jej ofiarą. Zatem dobrze, że wiatraki należą do kamieni milowych KPO, bo podnoszą się głosy lobby węglowego, aby wyrzucić do kosza porozumienie z górniczymi związkowcami mówiące, że ostatnia kopalnia węgla kamiennego zakończy wydobycie w 2049 roku, a w obliczu zagrożenia wojną skupić się wokół energetycznej "flagi", czyli w naszych realiach węgla kamiennego i brunatnego. Tyle, że to flaga fałszywa... Chichotem historii będzie, jeśli nowelizacja ustawy wiatrakowej zostanie przyjęta dzięki głosom tych z opozycji parlamentarnej, którzy - niegdyś będąc w koalicji rządzącej - przez lata utrudniali przyjęcie ustawy o OZE i tych z aktualnego obozu władzy, którzy tak ochoczo utrącili lądowe wiatraki w 2016 roku.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu prezentuje własne poglądy
***