Trzy silniki gospodarki
Z trzech silników napędzających polską gospodarkę: inwestycji, konsumpcji i eksportu, dwa pierwsze pracują na jałowym biegu, tylko ten ostatni ciągnie aż miło. W ub.r. wartość sprzedaży za granicę wzrosła o ponad jedną trzecią.
GUS podał ostatnio dwie informacje: dobrą i złą. Zła jest taka, że produkt krajowy brutto zamiast o 2,9 proc., jak obstawiała większość analityków, urósł w I kwartale br. zaledwie o 2,1 proc. W łeb wzięły wszystkie prognozy co do spodziewanego wzrostu konsumpcji wewnętrznej i nakładów inwestycyjnych. Okazuje się, że konsumenci dobrze się przyjrzą każdej złotówce, zanim zdecydują się ją wydać, a przedsiębiorcy mają po prostu węża w mieszeni. O rozbuchanym konsumpcjonizmie, o którym słychać tu i ówdzie, nie ma mowy. Popyt w stosunku do ub.r. zwiększył się tylko o 1,7 proc. Z kolei tempo, w jakim inwestują firmy wyraża symboliczny 1 proc.
Dobra wiadomość jest taka, że nadal dobrze trzyma się eksport i to pomimo niesprzyjającego kursu euro. Przykładowo w marcu, gdy wspólna waluta kosztowała poniżej 4 zł, przedsiębiorcy sprzedali za granicą o 10 proc. towaru więcej niż w tym samym okresie 2003 r. Świetna passa eksporterów trwa już od ponad roku. Licząc wartość wyeksportowanych towarów w euro sprzedaż zagraniczna w 2004 r. wzrosła o 26 proc. Gdy do rachunku posłużymy się dolarem, otrzymana suma jest aż o 36 proc. wyższa niż w 2003 r. Zdecydowanie wolniej rósł natomiast import - o 18 proc. (w euro) i w efekcie deficyt na rachunku obrotów handlowych skurczył się o ponad miliard euro: z 12,8 do 11,4 mld euro.
Eksportowe hity
Wszystko to daje podstawę do uzasadnionego optymizmu. Dobry nastrój psuje tylko fakt, że na liście polskich hitów eksportowych znajdują się niemal same niskoprzetworzone towary, albo po prostu surowce. Ministerstwo Gospodarki podaje, że w ub.r. najbardziej wzrosła sprzedaż artykułów rolnych, węgla, koksu i wyrobów metalurgicznych. Sęk w tym, że popyt na urobek polskich kopalń słabnie, tak samo jak na produkty krajowych hut, gdyż na światowych rynkach powoli kończy się boom na surowce i wyroby hutnicze.
Rosną natomiast zamówienia na polską żywność, co oczywiście cieszy. Martwi jednak fakt, że konsument w Europie Zachodniej nie ma pojęcia, skąd pochodzi kupowany przez niego towar. Ładnie posortowane i zapakowane jabłka w niemieckim hipermarkecie urosły wprawdzie w sadzie pod Grójcem, ale później przeszły jeszcze przez ręce miejscowego sortownika i posiadają jego znaki firmowe. To samo dotyczy innych produktów. My dostarczamy surowiec, a na miejscu pośrednik sortuje, pakuje i dolicza marżę.
Są powody do dumy
Nie chodzi o szukanie dziury w całym, lecz o zwrócenie uwagi na solidne braki polskich wytwórców. Widać je świetnie na przykładzie producentów tzw. owoców miękkich, a więc truskawek, malin, porzeczek, wiśni itp. Bez cienia przesady można powiedzieć, że na tym polu jesteśmy potentatem na światową skalę. Cóż z tego, skoro całą śmietankę spijają zagraniczni przetwórcy. My potrafimy tylko z grubsza posegregować owoce, zamrozić i hurtowo sprzedawać. Dopiero na miejscu są dobierane według koloru, wagi, ładnie pakowane i w takiej postaci trafiają do delikatesów.
Oczywiście, można na to wszystko machnąć ręką, bo konfekcjonowanie żywności wymaga wiedzy, nakładów, czasu, uwagi, i po prostu zająć się tylko zbieraniem owoców. Tyle tylko, że na rynku nieprzetworzonych towarów konkuruje się bardzo trudno, ponieważ jedynym dostępnym narzędziem walki jest cena. A pod tym względem na głowę biją nas np. Chińczycy. Zresztą, nie trzeba szukać tak daleko, bo konkurencja czai się tuż pod bokiem. Niedługo do Unii wejdą pozostałe kraje Europy Wschodniej, które, po zniesieniu ceł, zaoferują naszym kontrahentom jeszcze niższe ceny niż my.
Problem jest szerszy i dotyczy także innych branż, np. meblarstwa, w którym jesteśmy naprawdę dobrzy, tylko, że niewielu zagranicznych klientów o tym wie. Spora część mebli trafia za granicę w elementach, z których odbiorca składa gotowy produkt. Oczywiście, opatruje go ze swoim znakiem firmowym.
Z gotowych wyrobów możemy się tylko pochwalić samochodami, które sprzedajemy zagranicznym odbiorcom w setkach tysięcy sztuk. Z całą pewnością nie są to jednak "polskie" samochody. Jak dotąd nie dorobiliśmy się zresztą ani jednej polskiej marki, nie tyle nawet znanej, co rozpoznawalnej na światowych rynkach. Mówimy Finlandia - myślimy Nokia, Szwecja-Volvo, Czechy-piwo, Francja-wino, Irlandia-U2, Niemcy-VW i dziesiątki innych markowych wyrobów. My na razie nie mamy się czym specjalnie chwalić. Z drugiej strony, nie mamy się też czego wstydzić. Skok wartości eksportu o 30 proc. jest wielkim sukcesem polskich producentów, bo świadczy o tym, że z coraz większym powodzeniem radzą sobie oni na wymagających rynkach Europy Zachodniej. Oby tak dalej.