Uciekające ceny CO2 stają się niebezpieczne
Ceny uprawnień do emisji CO2 przekraczają kolejne bariery, co podbija koszty energii w Polsce. Takie tempo zagraża kontrolowanej karbonizacji gospodarki. Ale to nie tylko polityka klimatyczna Unii Europejskiej wpływa u nas na ceny energii. Także aktualna sytuacja na rynkach światowych, a nasze kolejne rządy mają wiele za uszami z powodu ślimaczącej się transformacji energetycznej, błędów i zaniechań, często wynikających z kalkulacji politycznych, a nie ekonomicznych.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Na początku grudnia na giełdach ceny uprawnień do emisji CO2 dobiły do kolejnej psychologicznej granicy 80 euro za tonę. O gigantycznym tempie wzrostu niech świadczy garść liczb: zaledwie w ciągu miesiąca kurs podskoczył o 34 proc., a przez ostatnie dwanaście miesięcy - aż 168 proc. Energia drożeje zarówno dla przedsiębiorców, jak i gospodarstw domowych, które choć są w dużej części chronione przez tzw. taryfę G, to także muszą wziąć na siebie część wyższych kosztów energetyki.
W tej sytuacji - jak zwykle w Polsce - rozpoczyna się poszukiwanie winnych, bo drożejąca energia ma także ogromny wpływ na inflację, która stała się jednym z głównych problemów naszej gospodarki. W tym poszukiwaniu mamy dwie dominujące narracje: rządową i unijną. Warto przeanalizować każdą z nich, bo tak naprawdę żadna ze stron nie ma monopolu na rację, a wskazywanie palcem i argumentacja "to nie my, to oni!", jest często tylko nieudolną próbą tuszowania własnych błędów i zaniechań.
Ceny energii - jak wszystko w Polsce bezpośrednio dotykające rzeszy wyborców - stały się problem politycznym, dlatego mamy w takiej sytuacji przerzucanie się odpowiedzialnością. Jednak gdy spojrzymy głębiej w przyczyny tego zjawiska, to odpowiedzialność łatwo znaleźć po obydwu stronach. I co warte podkreślenia, obydwie strony również na rosnących cenach CO2... korzystają. Ale po kolei.
Na początek trzeba zastanowić się, skąd biorą się pieniądze na giełdach, aby trwał festiwal spekulacji, który ogarnął także uprawnienia do emisji CO2. Otóż banki centralne od ponad dekady na potęgę skupują aktywa (w uproszczeniu drukują pieniądze) i starają się utrzymać stopy procentowe jak najbliższej zera, aby kredyt był maksymalnie tani.
Pod tym względem Europejski Bank Centralny (EBC) nie jest wyjątkiem i można uznać, że - pośrednio - także odpowiada za wysokie ceny energii, utrzymując zerowe stopy procentowe i dostarczając tani pieniądz, który idzie przede wszystkim na spekulacje giełdowe, a nie wspomaganie realnej gospodarki. I tutaj dochodzimy do sedna problemu związanego z obrotem CO2, który odbywa się na giełdach.
Uprawnienia do emisji od kilku lat uznane zostały przez regulatorów za instrumenty finansowe, na takich samych zasadach jak akcje czy obligacje, więc może w nie inwestować każdy, kto ma ochotę. Nie tylko, aby je nabyć w celu wykorzystania (np. energochłonne firmy), ale także w celu czysto spekulacyjnym, aby zarobić na różnicach cen (a można to zrobić wykorzystując inżynierię finansową nie tylko na wzrostach, ale także spadkach).
Zatem naturalną konsekwencją było pojawienie się na tym rynku typowo spekulacyjnych funduszy, które dysponując ogromnymi i tanimi kapitałami (właśnie dzięki dodrukowi pieniądza przez największe banki centralne, w tym EBC, w skali przekraczającej wszelkie granice zdrowego rozsądku) mogą uzyskiwać decydujący wpływ na notowania CO2.
I mają w tzw. głębokim poważaniu, że akurat ten instrument finansowy powoduje skutki bardzo wrażliwe społecznie, bo ubóstwo energetyczne - spowodowane drogą energią - nie jest wymysłem, tylko faktem. Zatem bankierzy, również europejscy, mają swój udział - oczywiście pośredni - w wywindowaniu cen CO2.
Wystarczy spojrzeć na ostatnie lata, aby zobaczyć jak szybko ceny uprawnień pięły się do góry i przebijały prognozy projektowane na znacznie bardziej odległe okresy. Jeszcze w pierwszej połowie tego roku przewidywano wzrost cen uprawnień np. do 70 euro za tonę, tyle że miało to nastąpić w... 2030 roku. A tymczasem wydarzyło się to już w 2021 roku. Zaczynają się stawać prawdopodobne scenariusze wydawałoby się fantastyczne jeszcze kilka miesięcy temu, że cena może dojść do 100 euro, a nawet 150 euro (i znowu formułowane były one na koniec tej dekady, a nie jej początek). W praktyce, oznaczałoby to katastrofę dla polskiej energetyki, nadal w ok. 70 proc. zależnej od wytwarzania energii z węgla kamiennego i brunatnego.
Ale zostawmy na razie spekulantów na boku. Narracja unijna, iż wysokie ceny energii wynikają głównie ze zwiększonego światowego popytu, a nie polityki klimatycznej UE, to tylko część prawdy. Owszem, ceny energii oszalały na całym świecie, także surowców (w tym węgla i gazu), ale Europa w szczególny sposób to odczuwa, bo efekt jest wzmacniany dodatkowo przez system handlu emisjami ETS, który jest czysto europejskim pomysłem i ma służyć szczytnemu celowi, jakim jest walka ze zmianami klimatycznymi. Jednak często w tej dyskusji lekceważony jest fakt, że Unia sama narzuciła sobie restrykcyjne i ambitne plany redukcji CO2 (do 2030 roku z 40 do 55 proc. względem 1990 r.), podczas gdy odpowiada jedynie za ok. 10 proc. globalnych emisji.
Najwięksi globalni truciciele (np. Chiny, Rosja czy Indie) produkują ogromną ilość brudnej energii bez doliczania sobie do kosztów zakupu praw do emisji. Z tego powodu towary z tamtych obszarów mogą być tańsze i bardziej konkurencyjne (stąd coraz głośniejsza debata w Unii na temat wprowadzenia tzw. podatku od śladu węglowego). Nikt już nie powinien mieć wątpliwości, że wysokie ceny CO2 mają być instrumentem nacisku Brukseli na europejskie kraje emitujące dużo zanieczyszczeń, aby przyśpieszyły dekarbonizację.
Wszystko po to, aby osiągnąć ambitny cel neutralności klimatycznej do 2050 roku, także motywowany politycznie, bo chcą tego wyborcy, głównie w "starej" Unii Europejskiej. Jednak nawet decydenci w Brukseli powinni zdawać sobie sprawę z tego, że w drodze do jego osiągnięcia nie można wylać dziecka z kąpielą i doprowadzić do wymknięcia się procesu dekarbonizacji spod kontroli na skutek lawinowo rosnących cen uprawnień CO2.
Dekarabonizacja to proces rozłożony na kilka dekad i nie może dokonać się w rok czy dwa, bo doprowadzi do utraty konkurencyjności gospodarki oraz zubożenia gospodarstw domowych.
Nie oznacza to, że należy wyeliminować system handlu emisjami ETS, ale wziąć go do poprawki. Bowiem dopuszczając w sposób nieograniczony do gry na tym rynku spekulacyjne fundusze traci on swój pierwotny sens - przestaje być miejscem, gdzie potrzebujący zaopatrują się w uprawnienia np. do wysokoenergochłonnej produkcji, a staje się rajem spekulantów, którzy fizycznie takich uprawnień wcale nie potrzebują.
Dlatego zasadne wydaje się poddanie pod dyskusję, czy uznanie przez regulatorów praw do emisji za instrumenty finansowe nie było zbyt pochopne. W naszych warunkach, jeśli nawet politycznie traktować wydatki energetyki na zakup CO2 jako konieczny "koszt członkostwa w UE" to - jak każdy koszt - powinien być on racjonalny i akceptowalny.
A jeśli chodzi o podwyższone tempo dekarbonizacji, to o wiele łatwiej mówić "tak" np. we Francji czy Norwegii (należy do Europejskiego Obszaru Gospodarczego), co nie dziwi z uwagi na fakt, że energetyka jest tam zdominowana przez atom (Francja) czy źródła odnawialne (Norwegia - hydroelektrownie). U nas atom to jeszcze śpiew przyszłości, a rozwój Odnawialnych Źródeł Energii dopiero się rozkręca (oczywiście nie pod względem hydroelektrowni, bo nie mamy takich warunków naturalnych jak np. Norwegia).
Jednak nawet krytyczne spojrzenie na system handlu emisjami i wskazanie na współodpowiedzialność banków centralnych (w tym EBC) za spekulacyjny szał na giełdach, który objął także prawa do emisji CO2, wcale nie oznacza, że nie mamy na własnym podwórku wielu politycznych i gospodarczych grzechów przyczyniających się do wzrostu cen energii.
Polska energetyka węglowa opiera się w większości na przestarzałych wysokoemisyjnych blokach węglowych (mają tzw. niską sprawność, czyli potrzebują więcej paliwa, aby wyprodukować tyle samo energii). Przez dwie początkowe dekady transformacji gospodarczej energetyka była inwestycyjną sierotą. Dopiero, gdy podczas rządów PO-PSL zorientowano się, że może dojść do blackoutu, postanowiono szybko zainwestować w wielkie bloki węglowe (np. w Opolu, Kozienicach), jednak nadal twardo stawiano na technologię węglową.
O wiele bardziej zaawansowaną i mniej trującą niż zastosowaną w kończących swój żywot 30-40 letnich siłowniach, ale jednak węglową. Długo nie było zielonego światła politycznego dla intensywnej budowy farm wiatrowych i rozwoju fotowoltaiki. Pomimo że wiedzieliśmy od początku, że weszliśmy do coraz bardziej "zieleniejącej" Unii, która walczy ze zmianami klimatu.
Po zmianie władzy w 2015 roku nowe inwestycje w lądowe farmy wiatrowe zostały faktycznie zamrożone przez tzw. ustawę 10H (prawo zabraniające budowy wiatraków w odległości od najbliższych zabudowań mniejszej niż dziesięciokrotność ich wysokości), a w polityce energetycznej zapanował niepisany pakt z lobby węglowym. Plan budowy elektrowni atomowych nie może wyjść z fazy koncepcyjnej, co rodzi ogromny dylemat czym zastąpić w stabilnej podstawie systemu elektroenergetycznego zamykane przestarzałe bloki węglowe, a w przyszłości może i te najnowocześniejsze, jeśli produkcja energii z węgla będzie trwale nierentowna.
Symboliczne zaniechanie rozpoczętej już budowy bloku węglowego w Ostrołęce (miał być ostatnim "dużym" w tej technologii), i przestawienie inwestycji na gaz świadczy tylko o tym, jak długo politycznie trwano przy węglu i zaprzeczano światowym trendom w energetyce. Można postawić tezę, że gdyby nie dynamicznie rosnące od 2018 roku ceny uprawnień do emisji, to wiele decyzji o odchodzeniu polskiej energetyki od węgla w kierunku źródeł nisko- i zeroemisyjnych nie zostałoby nadal podjętych, albo zwlekano by z nimi maksymalnie długo.
Niestety, w polskiej polityce energetycznej lista grzechów jest długa i także za to płacimy wyższe rachunki za prąd. Warto jeszcze na koniec wspomnieć o kokosach, jakie robi polski rząd na sprzedaży swojej pokaźnej puli uprawnień do emisji CO2. Z jednej strony narzeka na wysokie skutki szybujących cen uprawnień dla krajowej gospodarki i psioczy na unijną politykę klimatyczną, a z drugiej ciepłą rączką przytula rocznie grube miliardy złotych dla budżetu, bo im droższe uprawnienia, tym zarabia na nich więcej.
Do takich korzyści trochę wstydliwie się politycznie przyznawać, tak samo, jak do zwiększania wpływów budżetowych na skutek szalejącej inflacji. Można przytoczyć w tym kontekście rzymską maksymę "Pecunia non olet". Jak się okazuje, także z tytułu zarabiania na CO2 u nas "pieniądze nie śmierdzą", zresztą jak każdemu rządowi.
Tomasz Prusek
publicysta ekonomiczny
prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie
******