Węgiel drożeje, bo to rynek "króla i żebraka"
Od miesięcy mamy galopujące ceny surowców na światowych rynkach. Tona energetycznego węgla kamiennego została wywindowana do poziomu aż 105 dolarów. Jednak to wcale nie żaden dowód na renesans "czarnego złota", jak chciałoby lobby węglowe, ani argument za zaniechaniem likwidacji kopalń w Polsce. To efekt klasycznego surowcowego rynku "króla i żebraka": kopalnie zarabiają w okresie odbicia gospodarczego i hossy giełdowej, a szorują po dnie, gdy tylko koniunktura się pogorszy. Gdy obecny cykl surowcowy się zakończy, wrócą stare problemy, więc lepiej teraz dobrze go wykorzystać, aby ograniczyć koszty związane z odchodzeniem Polski od węgla.
Skala wzrostu cen węgla jest imponująca: jeszcze trzy miesiące temu tona kosztowała zaledwie 70 dolarów, a przed rokiem oscylowało wokół 50 dolarów (notowania ARA z portów: Amsterdam, Rotterdam, Antwerpia). Górnicy mogą zacierać ręce, bo cena powyżej 100 dolarów jest bardzo komfortowa dla całej branży: wydobycie staje się opłacalne nawet w bardzo słabo prosperujących z uwagi na koszty i jakość surowca kopalniach. Pozwala pudrować ich kondycję finansową i jak bumerang wraca teza, że "węgiel się opłaca", a zamykanie kopalń to fatalna decyzja, podjęta pod naciskiem Brukseli i jej polityki klimatycznej. Nic bardziej mylnego. Obecna prosperita na rynku węgla jest cyklicznym, obserwowanym ostatnio co kilka lat zjawiskiem, które zawsze ma te same źródła: odbudowująca się globalna gospodarka i szaleństwo spekulacji giełdowych, gdzie handluje się surowcami.
Węgiel, podobnie jak np. miedź, należy do surowców, o których mówi się, że należą do "rynku króla i żebraka". Co to oznacza w praktyce? Gdy koniunktura gospodarcza się rozpędza, a giełdy szaleją, ceny mogą rosnąć wręcz do astronomicznych poziomów. Jednak gdy dojdzie do krachu i recesji, sytuacja się odwraca diametralnie: ceny lecą na łeb, na szyję, a producenci wpadają w tarapaty finansowe. Zatem w zależności od momentu cyklu koniunkturalnego są albo "królem", albo "żebrakiem". I świetnie to widać w ostatnich dwóch dekadach na rynku węgla. Przed kryzysem finansowym w 2008 r. i krachem na Wall Street tona węgla energetycznego została wyśrubowana ponad poziom 200 dolarów. Wystarczyło pół roku gospodarczego trzęsienia ziemi, aby zjechała do 60-70 dolarów, a potem znowu w górę wraz z odbudowującą się gospodarką. Ostatni dołek mieliśmy na początku 2016 roku, gdy tona potaniała do poniżej 50 dolarów. Następnie ponad dwa lata dobrej prosperity i kolejny zjazd cenowy... Gdy w marcu 2020 rozpoczynała się pandemia koronawirusa i globalny lockdown, tona znowu kosztowała zaledwie ok. 55 dolarów. Tak w praktyce wygląda rynek surowcowego "króla i żebraka", który ściśle determinuje wyniki producentów, ich perspektywy biznesowe i giełdowe wyceny. Węgiel nie jest tutaj wyjątkiem. Warto przypomnieć w tym kontekście, że kiedy dwie dekady temu na miedzi był "rynek żebraka", to cena akcji naszego KGHM spadła poniżej wartości nominalnej 10 zł (obecnie ok. 190 zł), a o wartości spółki decydowały wówczas posiadane udziały w... sieci telefonii komórkowej Polkomtel, zaś biznes miedziowy wyceniany był z grubsza na zero.
Wzloty i upadki polskiego górnictwa idealnie wpisują się w koniunkturalny "rynek króla i żebraka". Wystarczy nałożyć kalendarz losów największego producenta w Europie - Kompanii Węglowej (i powstałej na jej zgliszczach Polskiej Grupy Górniczej) na globalne notowania węgla, aby zobaczyć, kiedy dokładnie były tłuste lata, a kiedy politycy musieli rzucać się na pomoc, aby firma się utrzymała i nie doszło na Śląsku do niepokojów społecznych. Poprzedni rząd koalicji PO-PSL miał pod tym względem zarówno szczęście, jak i pecha. Na początku poprzedniej dekady ceny węgla energetycznego tak szły w górę, że myślano nawet o wprowadzeniu spółek węglowych na warszawską giełdę (zrobiono to jedynie z Jastrzębską Spółką Węglową, ale to producent węgla koksującego dla branży hutniczej). Gdy nastał rynkowy czas "żebraka", to na początku 2015 roku. Kompania Węglowa stanęła na progu bankructwa i doszło do niepokojów społecznych na Śląsku po ogłoszeniu planu likwidacji części nierentownych kopalń. Kolejny rząd zabrał się za reanimację górnictwa i powstała Polska Grupa Górnicza ze wsparciem spółek energetycznych. I wówczas stał się "cud". Otóż nagle nasze górnictwo stanęło na nogi, straty zamieniły się w zyski, dając argumenty politykom, że warto było to zrobić. Sęk w tym, że mieli szczęście, bo właśnie rozpoczął się kolejny cykliczny okres "króla" i cena tony została wywindowana znowu do ponad 100 dolarów. Kolejnego "dołka" koniunkturalnego nie wytrzymali już ani górnicy, ani politycy. Zawarto porozumienie, że ostatnia krajowa kopalnia węgla kamiennego zakończy działalność w 2049 roku, a związkowcy zgodzili się na to w wynegocjowanej w bólach umowie społecznej, która daje branży szerokie osłony socjalne.
Warto szczególnie dziś pamiętać o naturze rynku surowcowego i znaczeniu cykli koniunkturalnych, bo kolejna zwyżka cen może kusić do formułowania poglądów, że odejście Polski od węgla było błędem, a fedrować można zyskownie nadal, bo jak słyszeliśmy w propagandowym przekazie "węgla mamy na 200 lat". Drożejący obecnie węgiel oczywiście pomoże śląskim kopalniom odbić się od dna, ale to nie jest żaden argument za kolejną próbą reanimacji całej branży. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, po tłustym okresie koniunktury przyjdzie chudy i górnicy będą się obawiać czy będzie na wypłaty, a największa górnicza firma Europy znowu pójdzie pod wodę.
Po drugie, sygnalizowana już poprawa wyników finansowych jest pochodną przede wszystkim zwyżki cen surowca, a nie cudownym uzdrowieniem kopalń pod względem efektywności wydobycia, kosztów czy jakości węgla. Pod tym względem niewiele się zmieniło i jest to kamień młyński ciągnący kopalnie w dół. Szczególnie, że na Śląsku węgiel wydobywa się w coraz trudniejszych warunkach geologicznych i jego jakość pozostawia wiele do życzenia. Dlatego często bardziej opłaca się importować węgiel koleją z Rosji, gdzie wydobywany jest np. na Syberii tańszą metodą odkrywkową, czy drogą morską nawet z tak egzotycznych kierunków jak Kolumbia. Pod względem kosztowym i jakościowym węgiel ze Śląska jest coraz mniej konkurencyjny, a cykliczne globalne poprawy koniunktury - tak jak obecnie - tylko chwilowo maskują fatalny stan kopalń.
Po trzecie, wysokie ceny surowców, a węgiel jest tylko jednym z przykładów, to w dużej mierze efekt działań czysto spekulacyjnych na giełdach, ponieważ dodruk pieniądza przez banki centralne dostarcza tyle taniego kapitału do spekulacji, że część musi trafiać na rynki surowcowe. Gdy dodruk zostanie ograniczony, a stopy procentowe pójdą w górę, skończy się hossa surowcowa i ceny pojadą w dół. Po czwarte, w Unii Europejskiej mamy ostry kierunek dekarbonizacji, któremu Polska samotnie się nie przeciwstawi. I taka zmiana została już zaakceptowana w "Polityce energetycznej Polski do 2040 r." (PEP2040). Rosnące rynkowe ceny uprawnień do emisji CO2 wpędziły polską energetykę w tarapaty finansowe i przyczyniły się do drożyzny energetycznej. W efekcie mamy najwyższe hurtowe ceny energii dla przedsiębiorców w Europie. A jeśli chcemy utrzymać konkurencyjność naszej gospodarki, to nie mamy wyboru i trzeba przestawić energetykę na Odnawialne Źródła Energii (OZE), gaz i atom. Gdy zmniejszać się będzie popyt na surowiec ze strony energetyki, bo zamykane będą kolejne trujące na potęgę bloki węglowe, a nowe w tej technologii powstawać już nie będą, to po prostu nie ma odwrotu od zamykania krajowych kopalń. I to nawet jeśli cena na rynkach utrzymałaby się przez kilka lat powyżej obecnego poziomu ponad 100 dol. za tonę. Przespano już z reformowaniem górnictwa tyle okresów "króla", że kolejny nie może zostać zaprzepaszczony.
Podsumowując, do ostrej zwyżki cen węgla trzeba podchodzić z ostrożnością, mając na uwadze doświadczenia z przeszłości, i nie snuć mrzonek o powrocie potęgi polskiego górnictwa, bo branża jest schyłkowa. Chodzi o to, aby wykorzystać dobrą koniunkturę do ograniczenia kosztów zamykania kopalń i zmniejszyć w tym zakresie obciążenia podatników.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami