Większa klasa średnia to większe wpływy podatkowe

W USA trwa publiczna dyskusja, jak wyjść z kryzysu gospodarczego. Republikanie dają priorytet likwidacji deficytu budżetowego, który wynosi 14 mld dolarów. Natomiast demokraci, przeciwnie niż republikanie, wolą zaaplikować jeszcze raz pakiet stymulacyjny w postaci subsydiowania robót publicznych oraz podniesienie podatków najwięcej zarabiającym.

Sytuacja zaostrzyła się po szczerej wypowiedzi drugiego najbogatszego Amerykanina Warrena Buffeta (34 mld dol. majątku), który napisał w New York Times, "że w 2010 r. zapłacił mniejszy proc.owo podatek aniżeli 20 pracowników z jego sekretariatu". Dolało to oczywiście oliwy do ognia.

Buffet nie jest tu skrajnym wyjątkiem. Okazało się, że w 2009 r. 1470 amerykańskich podatników z dochodem większym niż 1 milion dolarów rocznie nie zapłaciło podatku w ogóle. Amerykański system podatkowy zawiera bowiem wiele tzw. "dziur podatkowych", które umiejętnie zastosowane eliminują podatek. Wówczas tabele podatkowe, zaprojektowane dość logicznie (skala podatków rośnie w miarę wzrostu dochodów) tracą sens.

Reklama

Teoretycznie najwyższy podatek od dochodów wynosi 35 proc. dla dochodów powyżej 379 150 dolarów na rok. W praktyce, osoby z zarobkami powyżej 1 mln dol. zapłaciły w 2009 r. średnio 24,4 proc. podatku, a ludzie z zarobkami w przedziale od 50 do 75 tys. dol. zapłacili (po uwzględnieniu ulg) średnio15 proc. podatku dochodowego, a ludzie z dochodami od 20 do 30 tys. dolarów zapłacili 5,7 proc. podatku.

Czteroosobową rodzinę z dochodem 21 tys. dolarów/rok uważa się w USA za biedotę. Rodzina taka nie zapłaci w ogóle podatku. Takich rodzin w USA jest aż 42 miliony, czyli co szósty Amerykanin żyje w biedzie. Dodać trzeba, że 49 milionów osób poniżej 65. roku życia nie posiada ubezpieczenia na zdrowie. To w USA prawdziwa bieda.

W USA istnieje jeszcze podatek od wzrostu kapitału płacony przez akcjonariuszy. Wynosi on 15 proc. Ale i tu jest wiele dziur podatkowych. W sumie wszystkie ulgi podatkowe obniżają podatek federalny o 1 bilion dolarów rocznie.

W efekcie tak zaprojektowanego systemu podatkowego w USA doszło do największej nierówności w dochodach. W latach 1979-2005 dochody średniej klasy wzrosły (po uwzględnieniu inflacji) o 21 proc. W tym samym okresie dochody najbogatszych Amerykanów (0.2 proc. ogółu zatrudnionych) wzrosły o 480 proc. To oznacza, że średni dochód najbogatszych wzrósł w owych sześciu latach z 4,2 do 24,3 miliona dolarów rocznie.

Czy owi najbogatsi wyglądają jak ofiary "walki klasowej", o jaką posądza się tych, którzy sugerują zniesienie "dziur podatkowych" dla najbogatszych? Tego typu system podatkowy jest wynikiem ośmioletniej prezydentury Georga W. Busha jr., który był zorientowany na przejecie dochodów narodu przez najbogatszych, kosztem stopniowego likwidowania klasy średniej. Głównym dogmatem tej polityki było m.in. zlikwidowanie regulacji systemu finansowego, ale jej skutkiem okazał się światowy kryzys finansowy lat 2008-11.

Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że ludzie bogacą się zwykle kosztem innych w takim systemie społecznym, który im to umożliwia. Obecny system społeczny USA sprzyja bogaceniu się kosztem likwidowania średniej klasy. Dzieje się tak mimo, iż w finalnym efekcie społeczeństwo jako całość traci siłę nabywczą, co prowadzi do zastoju i kryzysu gospodarczego oraz bezrobocia. Najbogatsi bowiem - to znaczy tylko 0,2 proc. amerykańskiej siły roboczej (czyli raptem 300 tys. osób spośród 150 mln wszystkich zatrudnionych), "zgarniający" dochody równe dochodom wypracowanym przez 60 proc. siły roboczej (90 mln osób) - nie mogą zastąpić takiej masy ludzi w sklepach. Po prostu z punktu widzenia dysponowanej siły nabywczej 300 tys. osób rzadziej odwiedzi sklepy i kupi w nich mniej niż 90 mln osób.

Od czasu prezydentury Reagana, czyli od 1980 r. gospodarka Stanów Zjednoczonych ewoluuje w kierunku oligarchii, z jaką ma się do czynienia w Rosji, Brazylii czy Meksyku. Ameryka przestała być wzorem dla rozwijających się gospodarek, w tym polskiej po 1989 r. Szkoda. Jakie zatem państwo prowadzi rozsądną politykę gospodarczą? Brazylia, która mimo wszystko (za prezydentury Luli de Silva i bułgarskiego pochodzenia prezydent-kobiety Dilmy Rouseff) wydostaje się z owego oligarchizmu? A może Niemcy, które wciąż szanują swój dorobek w produkcji? A może sama Polska, która wciąż ma duże pole do manewru społeczno-gospodarczego? Byle tylko miała wolę polityczną i wiedzę pomocną w stosowaniu zrównoważonego rozwoju.

prof. Andrzej Targowski

Autor jest dyrektorem Center for Sustainable Business Practices WMU Haworth College of Business, Western Michigan University. Absolwent Politechniki Warszawskiej, współtwórca polskiej informatyki w latach 60. i 70.

Obserwator Finansowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »