Wirus zamieni banki centralne w "złe" banki

Po pandemii staniemy przed ogromną górą długów zaciągniętych przez rządy na walkę z ekonomicznymi skutkami kryzysu zdrowotnego i lockdownu. Nie ma się co łudzić - będzie wiele "złych" długów, niespłacalnych i nie do spłacenia. Część z nich znajdzie się w bilansach banków centralnych. Bank centralny ze "złym" długiem to "zły" bank centralny.

Od czasów kiedy powstały banki centralne w "nowożytnej" wersji, a więc od II połowy XIX stulecia, ich obowiązkiem było unikanie ryzyka. Narodziła się wtedy koncepcja "pożyczkodawcy ostatniej instancji" stworzona przez Waltera Bagehota (był jednym z pierwszych redaktorów naczelnych tygodnika "The Economist"). Ale bank centralny mógł pożyczać pieniądze jedynie tym bankom, co do których miał pewność, że nie zbankrutują, na wysoki procent i pod bardzo pewny zastaw. Dziś banki centralne pożyczają niemal każdemu, prawie za darmo, a zastaw, który biorą, jest coraz bardziej wątpliwy.

Reklama

Japońskie wzorce

Najważniejsze banki centralne (przynajmniej w krajach, które miały w pełni wymienialną walutę) kierowały się regułami Waltera Bagehota aż do lat 90. zeszłego wieku. Jako pierwszy wyłamał się Bank Japonii (Bank of Japan, BoJ). Japonia w tym czasie przeżywała sytuację podobną do tej, z jaką przez ostatnią dekadę zmagały się kraje strefy euro. Po kryzysie finansowym nastąpił tam okres słabego wzrostu i niemal permanentnej deflacji. W Japonii trwa on do dziś.  

Do dziś także obowiązuje paradygmat - gospodarka powinna rosnąć za wszelką cenę, nawet kosztem rabunkowej eksploatacji zasobów. A szkodzi temu zbyt niska inflacja. Nikt w zasadzie nie wie - dlaczego tak ma być. Zwłaszcza, że w starzejących się społeczeństwach Zachodu (tak jak w japońskim 30 lat temu) o wzrost gospodarki będzie niezwykle trudno.

Ale trzy dekady temu w Japonii nikt jeszcze nad sensownością paradygmatu "wzrost PKB za wszelką cenę" jeszcze się nie zastanawiał. Dlatego rękawicę rzuconą przez słaby wzrost i deflację podjął tamtejszy bank centralny. Nie tylko zresztą on. Japoński dług rządowy to prawie 10 bilionów dolarów i sięga on bez mała 260 proc. PKB kraju.

BoJ chciał pobudzić gospodarkę po kryzysie i jako pierwszy obniżył stopy procentowe do zera pod koniec lat 90. zeszłego wieku. Zastosował także jako pierwszy bank centralny świata narzędzia "niekonwencjonalnej polityki monetarnej". Fed dopiero po poprzednim wielkim globalnym kryzysie finansowym skupował rządowe obligacje, a także toksyczne aktywa, jak po upadłym banku Bear Stearns i ubezpieczycielu AIG. BoJ wszystko to robił już 20 lat wcześniej.

Dzielenie się kłopotami

Bank Japonii już w 2002 roku stał się pierwszym "złym" bankiem centralnym świata. Co to takiego "zły bank"? Powiedzmy, że w banku w jakimś kraju lub w bankach jest sporo kredytów, o których wiadomo, że nie zostaną spłacone. Albo - jak było to w przypadku Bear Stearns - bank ma obligacje zabezpieczone niespłacanymi kredytami hipotecznymi. Albo - jak w przypadku AIG - ma polisy ubezpieczające obligacje zabezpieczone niespłacanymi kredytami. Wtedy z banku lub kilku takich instytucji "wyjmujemy" złe aktywa i przenosimy je do innej instytucji - do "złego" banku. 

Pozbycie się złych aktywów to dla każdego banku ulga. Może rozwiązać rezerwy, poprawiają się jego wskaźniki kapitału. Ale kto chciałby mieć same złe aktywa? Dlatego "zły" bank rzadko kiedy bywa bankiem w pełnym znaczeniu tego słowa. Najczęściej jest to rządowa agencja, którą w kapitał wyposaża państwo. Działa też na podstawie specjalnych przepisów, innych niż obowiązują w "dobrych" bankach.

Bank także może utworzyć swój własny "zły" bank. Jako pierwszy swój "zły" bank utworzył amerykański Mellon w 1988 roku. Było to jednak przedsięwzięcie kosztowne dla akcjonariuszy, bo "zły" bank sami musieli wyposażyć w kapitał. Dlatego później banki wolały już, żeby tworzeniem "złych" banków zajmowały się rządy. W ten sposób zaczęły dzielić się swoimi kłopotami z  całym społeczeństwem. Mimo to po ostatnim kryzysie amerykańskie giganty Citigroup i Bank of America znalazły się pod silną presją, żeby utworzyć swoje własne "złe" banki.

Nadzór bankowy przy Europejskim Banku Centralnym zaleca wszystkim instytucjom, by popsute aktywa selekcjonowały, wydzielały i umieszczały je w specjalnej strukturze organizacyjnej. To - po pierwsze - ma zwiększyć przejrzystość banku, a po drugie - ułatwić wszystkie operacje związane z takimi aktywami, jak restrukturyzacja, windykacja, sekurytyzacja czy sprzedaż, czyli zarządzanie nimi. Dlatego teoretycznie każdy duży bank w kraju unii bankowej powinien mieć swój podręczny "zły" bank.  

Pierwsze rządowe "złe" banki powstały po kryzysie, jaki dotknął kraje skandynawskie na początku lat 90. zeszłego wieku. W Szwecji powstały agencje Retriva i Securum, w Finlandii Arsenal i Sponda. Dopiero jednak po wielkim kryzysie finansowym sprzed ponad dekady, a następnie kryzysie zadłużenia w strefie euro "złe" banki  zaczęły powstawać w Europie jak grzyby po deszczu. Swoje złe banki mają Irlandia i Słowenia, Hiszpania i Włochy.

Stało się tak, gdy okazało się, że góra złych kredytów - kiedy już nadzór przy EBC powstał i zdołał je policzyć - znacznie przekracza bilion euro. Złe długi to największy problem europejskiej gospodarki - alarmował Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Najgorsza sytuacja była w Grecji i na Cyprze, gdzie blisko połowa finansowania udzielonego przez banki była po prostu stracona. Ale najgroźniejsza była we Włoszech.

Popsute kredyty we włoskich bankach osiągnęły w 2015 roku rekordową wartość 341 mld euro brutto. Razem w inni aktywami, a także biorąc pod uwagę inne instytucje finansowe,  spółki specjalnego przeznaczenia oraz aktywa poddane już sekurytyzacji - było to 391 mld euro. Niemal trzy czwarte z tego to stracone kredyty udzielone wcześniej przedsiębiorstwom.

Jak widzimy sytuacja wcale nie wygląda tak, że wybucha kryzys i wkrótce potem wiadomo, ile kredytów się popsuło. Kredyty psują się miesiącami, a nawet przez lata. Banki, kiedy widzą taki trend, wcale nie spieszą się z uznaniem kredytu za zły, bo to pociąga za sobą konieczność tworzenia rezerw. A rezerwy zmniejszają zyski. Obowiązujące od niedawna standardy rachunkowości tworzą silny nacisk na to, by rezerwy tworzyć we wczesnym stadium "psucia" się kredytu, ale zasady te wprowadzane są dopiero etapami. Dlatego pełne skutki obecnego kryzysu banki ujawnią nam dopiero za dwa, trzy lata.

Nadmierne ryzyko czy konieczność

Wróćmy jeszcze na chwilę do Japonii. Co jeszcze ważnego na przełomie stuleci zrobił Bank of Japan? Przejął od mających kłopoty banków w tym kraju ich złe aktywa, w tym popsute kredyty. Stał się więc w całym słowa tego znaczeniu "złym" bankiem. Potem od 2009 roku zaczął skupować od banków obligacje korporacyjne, a w październiku 2010 roku zaczął skupować ETF-y na akcje japońskich korporacji. ETF-y to oczywiście nie same akcje, ale pewnego rodzaju syntetyczne "koszyki" odzwierciedlające np. skład giełdowego indeksu. Jeśli więc wartość indeksu spada o 20 proc., to tak samo spada wartość ETF-u. Bank centralny stał się giełdowym inwestorem.

Kiedy BoJ wykazał tylko samą gotowość do zakupu ETF-ów, powstrzymywał spadki cen akcji giełdzie w Tokio, trzeciej co do wielkości na świecie. Z czasem bank centralny zwiększał swoje cele zakupów akcji. W 2013 roku był to jeden bilion jenów, rok później - 3 biliony, od 2016 roku już 6 bilionów. Teraz - tymczasowo - jest to 12 bilionów jenów, czyli ponad 100 mld dolarów. Miesięcznie.

Co w tym niby złego? Niby nic, ale chodzi o sprawy naprawdę bardzo ważne. Bo 150 lat temu, gdy banki centralne powstawały, jedną z najważniejszych zasad było to, by one właśnie nie podejmowały nadmiernego ryzyka. Tymczasem ostatnie kryzysy przynoszą nowe rozwiązanie. Banki centralne stają się wielkimi pojemnikami na ryzyko. Jeśli gdzieś - np. na giełdzie - okazuje się ono za duże i system finansowy jest nim wystraszony, to bank centralny przyjdzie i ryzyko pozamiata.

Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Jaki jest tego skutek? Analitycy JP Morgan obliczyli, że jeśli BoJ będzie dalej skupował ETF-y w podobnym tempie, do końca roku stanie się właścicielem 20-procentowych pakietów akcji co najmniej pięciu wielkich japońskich korporacji. A więc właścicielem sporego już  kawałka gospodarki.

Czy jednak dla całej gospodarki Japonii przedsięwzięcia BoJ okazały się skuteczne? Jego suma bilansowa to już 5,6 biliona dolarów, a więc sporo więcej niż roczny PKB. Można powiedzieć, że przez ok. dwie dekady bank centralny naprodukował pieniądza na dodatkowe roczne PKB. Ale gospodarka Japonii wcale nie ruszyła dzięki temu z kopyta.

Skutki były bardzo umiarkowane. Japonia wprawdzie w 2014 roku odnotowała najwyższą od prawie ćwierć wieku inflację, ale już w 2016 roku znów pogrążyła się w deflacji. Teraz roczny wzrost cen nie przekracza 1 proc., gdy bank centralny chciałby, żeby rocznie rosły o 2 proc. Gospodarka Japonii od 2011 roku nie urosła przez 12 miesięcy ani razu więcej niż o 2 proc., a w ubiegłym roku znowu osunęła się w recesję. Choć oczywiście można powiedzieć, że gdyby nie "niekonwencjonalna polityka monetarna" BoJ, byłoby znacznie gorzej.

Za przykładem BoJ banki centralne kupują już niemal wszystko - od obligacji rządowych, poprzez korporacyjne, obligacje zabezpieczone kredytami hipotecznymi. Dzięki temu od poprzedniego kryzysu niewiarygodnie pęcznieją ich bilanse. Według danych agencji Bloomberg na 10 kwietnia suma bilansowa Fed zwiększyła się od października 2008 roku prawie siedem razy, BoJ - 5,5 razy, a EBC - ponad 6 razy.

Według szacunków agencji Bloomberg Fed w połowie kwietnia tego roku kupował dziennie aktywa o wartości 41 mld dolarów, a banki centralne państw G7 zakupiły w marcu papiery za 1,4 biliona dolarów. Inne szacunki mówią, że po obecnym kryzysie Fed, EBC, BoJ i Bank Anglii powiększą swoje sumy bilansowe o 6,8 biliona dolarów, podczas gdy po poprzednim zwiększyły je o ok. 4,5 biliona. W ślady BoJ, Fed i EBC idą banki centralne Kanady, Australii i Nowej Zelandii. Tymi ścieżkami, wprowadzając "łagodzenie ilościowe", zaczął także podążać także nasz NBP.

Ale nie chodzi tylko o ilość. Także o jakość. Agencja ratingowa Fitch podała niedawno, że przewiduje, iż w scenariuszu długotrwałego lockdownu nawet ok. jednej czwartej obligacji "śmieciowych" zbankrutuje w warunkach recesji po pandemii. A te papiery w swoich portfelach będą mieć banki centralne.   

Fed w pierwszej połowie kwietnia, a EBC pod koniec kwietnia zdecydowały, że będą utrzymywać w swoich portfelach obligacje korporacyjne nawet wtedy, gdy rating emitenta zostanie obniżony z inwestycyjnego (BBB minus lub wyżej) do śmieciowego, czyli zmieni się on w "upadłego anioła". A "upadłymi aniołami" są - lub zapowiada się, że będą - takie korporacje jak Ford, Arcelor Mittal, Lufthansa czy Renault. Fed dodatkowo zamierza kupować także ETF-y obligacji o spekulacyjnych ocenach wiarygodności kredytowej.

W ten sposób banki centralne wchodzą w nieznane im wcześniej ryzyka, a "łagodzenie ilościowe" staje się "nową normalnością". Doświadczenia Fed pokazują, że takie decyzje są praktycznie nieodwracalne. Fed już w 2013 roku zapowiadał, że zakończy "łagodzenie" i będzie zmniejszał sumę bilansową. Zaczął to faktycznie robić dopiero po czterech latach. Do ostatniego kryzysu udało mu się zmniejszyć bilans o niespełna jedną piątą. Gospodarce USA to wcale nie pomogło, bo po najdłuższej hossie w historii USA, już pod koniec zeszłego roku pojawiło się widmo kryzysu.     

Z czasem przed bankami centralnymi stanie wybór - albo konserwować "stary ład" albo pozwolić gospodarce na transformację. Od lat zapowiada się "wielkie tasowanie" i wyrzucanie nieefektywnych firm-zombie. Napędem tych zmian są technologiczne trendy. Niemal pewne jest, że po kryzysie przyspieszą, podobnie jak zmieni się model konsumpcji. 

Pobierz darmowy program do rozliczeń PIT 2019

Ale jeśli bank centralny jest właścicielem - powiedzmy - 20 proc. akcji firmy, trudno mu będzie z takiej "inwestycji" wyjść, nie powodując zaburzeń na rynku. Jeśli to firma-zombie, w jego interesie będzie utrzymać ją na powierzchni, zamiast pozwolić upaść. Kiedy bank centralny ma - powiedzmy - 5 proc. zadłużenia korporacji, dołoży starań, żeby dług zrolować nie dopuszczając do bankructwa.

Jest jeszcze gorzej, bo banki centralne stają się stroną w gospodarczej grze, zamiast arbitrem pielęgnującym pole gry, żeby było równe dla wszystkich, a warunki gry korzystne dla całej gospodarki kraju. A im gorsze będą ich aktywa, tym bardziej ucierpi na tym jeszcze ich autorytet.      

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: banki centralne | bankowość | kryzys gospodarczy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »