Wolą przygodę za lepsze pieniądze
Nikt nie wie, ilu Polaków wyjechało szukać pracy za granicą. Statystyki są bezradne wobec zjawisk, które nie wymagają szczegółowej biurokracji, a na tym polega wolny unijny rynek pracy. Jednak skutek nowej fali emigracji dla gospodarki jest jednoznaczny - czas opierania przewagi konkurencyjnej polskich firm na taniej pracy odchodzi w przeszłość.
Od początku przemian gospodarczych w Polsce na każdym spotkaniu z potencjalnymi inwestorami zagranicznymi pojawiał się jeden argument na rzecz Polski: dostęp do taniej i dobrze wykształconej siły roboczej. Argument mocny i często decydujący, bo niezależny - w przeciwieństwie choćby do wielkości rynku - od gospodarczej koniunktury.
Jednak w ostatnich miesiącach sporo się zmieniło. Polacy, i to wcale niekoniecznie młodzi (choć tych jest najwięcej), coraz częściej biorą paszport, kontaktują się ze znajomymi lub krewnymi, którzy już pracują za granicą, wybierają najlepsze dla siebie miejsce, kupują bilet na kursowy autobus i... pozbywają się przymiotnika "tani". Wolą przygodę za lepsze pieniądze za granicą niż zderzenie z obojętnym na ich potrzeby urzędnikiem biura pracy bądź potencjalnym pracodawcą, często wciąż tkwiącym mentalnie w świecie, gdzie o zarobkach decydowała przede wszystkim wysoka stopa bezrobocia.
Mit taniej siły roboczej pryska na naszych oczach. Financial Times donosi, że nawet zagraniczni inwestorzy, u których praca była najbardziej pożądana, zaczynają mieć problemy ze znalezieniem ludzi do polskich fabryk.
Jeśli wierzyć szacunkom, z Polski wyjeżdża co minutę w poszukiwaniu pracy od jednej do niemal czterech osób. To największy drenaż od pokoleń, być może największy w historii. Skala nowej emigracji ewidentnie zaskoczyła wielu przedsiębiorców. Pytanie brzmi: czy rynek pracy w Polsce jest nadal zdominowany przez pracodawców, czy też odpływ kadr za granicę zmienił układ sił na tyle, by mówić o rynku pracownika? I co to naprawdę znaczy dla konkurencyjności polskich firm?
Doświadczenie firm HR wyraźnie wskazuje, że w Polsce rynkiem zaczyna rządzić pracownik.
- Wystarczy mieć wykształcenie zawodowe lub średnie, aby natychmiast otrzymać propozycje pracy. Gorzej jest z kobietami bez wykształcenia i ludźmi z wykształceniem podstawowym - mówi Tomasz Szpikowski, prezes Work Service. - Efektem takich zmian jest presja na płace. Największa w bankowości, farmacji i FMCG. Jeśli spojrzeć na regiony, największy wzrost jest w Warszawie, potem na liście są Poznań, Kraków i Wrocław. Płace rosną najwolniej w regionach wschodniej Polski i miastach poniżej 100 tys. mieszkańców - ocenia.
Ale i tam presja będzie coraz większa, bo punktem odniesienia stają się w Polsce zarobki w Irlandii czy Hiszpanii.
Wyższe pensje to wyższe koszty działania przedsiębiorstw, czyli niższa konkurencyjność. Casus części firm budowlanych, które mają problemy z realizacją umów podpisanych w ubiegłym roku, bo nie doszacowały wzrostu kosztów pracy, jest początkiem lawiny. Wzrost wynagrodzeń zaczyna przeganiać wzrost wydajności pracy. W 2006 r. wynagrodzenia wzrosły nominalnie o ponad 5 proc. W 2007 r. ta tendencja ma jeszcze przyspieszyć. Przy czym sam wzrost płac nie byłby problemem, gdyby szedł z nim wzrost efektywności pracy. Ale tak nie jest, a to oznacza pojawienie się trwałego trendu prowadzącego do spadku konkurencyjności polskiej gospodarki.
Koniec rynku pracodawcy
- Jeszcze nie tak dawno praktycznie na każdą ofertę pracy wpływało po kilkaset podań. Bardzo często było tak, że kwalifikacje osób starających się o pracę były, przynajmniej teoretycznie, zdecydowanie zbyt wysokie jak na potrzeby pracodawcy - mówi Jeremi Mordasewicz, ekspert Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan". - To sprawiło, że rynek się po części wypaczył. Znam niejednego przedsiębiorcę, który miesięcznie zarabia netto 60-70 tysięcy złotych, a jak ma zapłacić 4 tysiące pracownikowi uważa, że to zdzierstwo - ocenia Mordasewicz, też przedsiębiorca, od lat związany z branżą budowlaną.
Tę opinię potwierdzają inni eksperci. Michał Boni, były minister pracy, obecnie współpracujący ze spółkami portfelowymi funduszu Enterprise Investors, przyznaje, że w Polsce był klasyczny rynek pracodawcy - przez dłuższy czas praca była trudno dostępnym dobrem, przez co jej cena była relatywnie niska. Przy słabościach pośrednictwa pracy i polityki rynku pracy pracodawca stał się głównym rozgrywającym. Poza tym zmiany w Kodeksie pracy, jakie zostały wprowadzone w 2002 r., istotnie wzmocniły pozycję pracodawcy - przede wszystkim wzrosło znaczenie zatrudnienia na czas określony.
Wówczas były to bardzo potrzebne zmiany, bo gospodarka była w kryzysie i poluzowanie rynku pracy poprawiło jej konkurencyjność, ale nie ma co ukrywać - odbyło się to kosztem utrzymania niskich płac.
- Polscy przedsiębiorcy, redukując koszty w latach 2001-2004, dokonując restrukturyzacji, myśląc jak sprzedać produkt, analizując rynek, wykorzystując elastyczne formy zatrudnienia sprawili, że weszliśmy do UE przebojem, z wysokim eksportem i szybkim wzrostem PKB. To dzięki nim zachowaliśmy konkurencyjność - mówi Boni.
Nie zmienia to faktu, że przed polskimi firmami stoi kolejne trudne wyzwanie: przedsiębiorcy i menedżerowie muszą nauczyć się zarządzania kapitałem ludzkim.
Praca jak alkohol
Jednym z największych paradoksów polskiej gospodarki jest wysokie obciążenie pracy podatkami, rzędu 80 proc. Porównywalne jest ono z akcyzą na alkohol czy papierosy - towarami, których konsumpcję państwo ogranicza wysokimi podatkami, bo uznaje je za generalnie szkodliwe dla społeczeństwa.
- Ciekawy plan walki z bezrobociem - ironizuje Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum Adama Smitha.
W momencie upadku PRL składka, którą można porównać z obecną ZUS-owską, wynosiła 38 proc. Potem nie tylko ją zwiększano, ale jeszcze dodano Fundusz Pracy, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, ubruttowiono wynagrodzenia (wszystkie składki zaczęto naliczać od bazy podwyższonej o 20 proc.). Decydentom zabrakło wyobraźni lub wiedzy, że trwanie w systemie ubezpieczeń społecznych powiązanym w sposób ścisły z wynagrodzeniami za pracę młodych ludzi musi doprowadzić do wysokiego bezrobocia. Zabrakło myślenia, że praca jest towarem, który kosztuje.
Tymczasem każdy podatek jest źródłem tzw. efektu akcyzowego. Jeżeli coś opodatkowujemy, to tego czegoś jest mniej. Dlaczego tak łatwo było u nas opodatkowywać pracę?
- Bo wychodzono z założenia, że praca jest w Polsce tania, zwłaszcza w porównaniu do niemieckiej czy francuskiej - mówi Gwiazdowski. - Bo to najwygodniejsza forma opodatkowania, od której oficjalnie zatrudniony nie może uciec. Co gorsza, to podejście dalej funkcjonuje.
Sytuacja ta mogła trwać, dopóki mieliśmy lokalny rynek pracy, czyli popyt na naszą pracę kształtował się tylko u nas w kraju. Teraz, gdy praca może przepływać niemal równie swobodnie, jak kapitał, klin podatkowy nie ma prawa się utrzymać w obecnej wysokości. Ogłoszone w grudniu ub.r. pomysły MPiPS, aby podwyższyć płacę minimalną, nic nie dadzą - nie tylko nie pomogą powstrzymać emigracji, ale mogą się przyczynić do wzrostu szarej strefy w zatrudnianiu osób najmniej zarabiających. Musi się zmienić struktura płacy, czyli udział pensji netto pracownika w kwocie brutto, jaką płaci pracodawca. Nie ma innej drogi.
Za zmianą struktury płacy brutto przemawiają nie tylko czynniki ekonomiczne, ale też te wynikające z teorii zarządzania. W normalnych warunkach podwyższenie wynagrodzenia oznacza wzrost motywacji do działania po obu stronach: pracownika (do lepszej pracy) i pracodawcy (do mądrzejszego zarządzania kapitałem ludzkim). Przy wysokim klinie podatkowym duża część podwyżki przypada państwu, czyli nie działa motywująco na nikogo.
Argumentem na rzecz zmiany struktury wynagrodzenia brutto na korzyść pracowników jest wreszcie wspomniana już szara strefa. Do tej pory w Polsce było tak, że szara strefa w zatrudnieniu podlegała naturalnej fluktuacji - gdy rósł PKB, malała, a gdy spadał - rosła. Teraz, wedle ocen ekspertów, rośnie zarówno PKB, jak i szara strefa. Dlaczego? Jest tak duża presja na wzrost płac i istnieją tak silne hamulce legalnego wzrostu płac (podatki i parapodatki), że firmy - chcąc zatrzymać pracowników - zaczynają płacić część wynagrodzeń poza ewidencją.
Czy kwota 5 tysięcy złotych stanowiąca czarnorynkowe wynagrodzenie wykwalifikowanego tynkarza to dużo? Pozornie - bo, po pierwsze, punktem odniesienia są płace niewykwalifikowanych robotników budowlanych, które w lecie sięgnęły ok. 1400 zł netto (czyli ok. 2600 zł brutto). Po drugie, od kwietnia 2004 r. prawdziwym punktem odniesienia są dla niej zarobki na tysiącach budów Wielkiej Brytanii, Irlandii i Hiszpanii - krajów, które przeżywają inwestycyjny boom.
Sęk w tym, że legalnie wypłacane 9 tysięcy (w tym 4 tysiące kosztów pozapłacowych) to kwota poza granicą możliwości przeciętnego pracodawcy. Dlatego rząd powinien jak najszybciej przyjąć precyzyjny, z konieczności rozłożony na lata plan obniżania klina podatkowego.
Inny pomysł na zatrzymanie fali emigracji jest znaczące podwyższenie kosztów osiągania przychodów. Jest to narzędzie często stosowane dla stymulacji zatrudnienia, jednak nie w Polsce. W tej chwili pracownik może sobie odliczyć od podatku kwotę niemal symboliczną w porównaniu z realnymi kosztami znalezienia i utrzymania pracy. Środowiska biznesowe rozważają zwrócenie się do rządu o szybkie podniesienie tej kwoty, nawet do 400-500 zł miesięcznie.
Jest źle, będzie gorzej
Na razie jednak nie podjęto decyzji, które mogłyby ułatwić firmom zatrzymanie dobrych pracowników; nawet obniżenie składki rentowej o 3 pkt. proc. od 2008 r. i o kolejne 3 pkt. proc. od 2009 r. pozostaje w sferze planów. Rząd ogranicza się do publikowania statystyk bezrobocia. Spadającego, ale kosztem odpływu najbardziej mobilnych pracowników poza granice kraju. W ten sposób emigracja pogłębia niedopasowanie zasobów pracy do potrzeb biznesu, zarówno w sensie przestrzennym (w kraju zostają osoby w ogóle niechętne wyjazdom za pracą), jak i zawodowym (nowe białe plamy na mapach poszukiwanych specjalizacji).
Przeprowadzane przez PKPP Lewiatan badania "Pracujący Polacy" pokazują, że Polacy chętniej zmieniają pracę niż miejsce zamieszkania. W efekcie wzrastają nie tylko koszty zatrudnienia, ale także koszty kształcenia nowych specjalistów.
- Żyjemy w kraju, w którym na ogłoszenie w sprawie marketingowca czy PR-owca odpowiada kilkaset osób, a na ogłoszenie w sprawie spawacza czy dekarza - coraz częściej nikt - zauważa Jeremi Mordasewicz. - W budownictwie na pięciu nowo zatrudnionych zostaje tylko jeden. Koszt testowania pozostałych czterech oraz ewentualne szkody przez nich spowodowane spadają na pracodawcę.
Jak firmy radzą sobie z nową sytuacją? W firmach, w których część pracowników jest poza zbiorowym układem pracy (nie tylko zarząd i menedżerowie, ale całe działy - sprzedaż, logistyka, nowa produkcja), właściciele zaczynają rozumieć, że jeśli chcą ich utrzymać, muszą choć trochę ugiąć się pod ich oczekiwaniami płacowymi. Pracodawcy rozważają przywiązanie szczególnie cennych pracowników jasną perspektywą rozwoju zawodowego. W niektórych firmach prowadzone są dyskusje o opcjach dla pracowników (udział we własności, w zysku), czy o inwestycjach w ich dalsze wykształcenie.
- Obecne problemy oznaczają także lepsze zrozumienie przez pracodawców, że zatrudnieni to jest kapitał ludzki, że ten kapitał ma swoją wartość i że trzeba o niego dbać, trzeba go rozwijać - mówi Michał Boni. - Dziś już nikt nie mówi, że "każdego można wymienić". W polskich firmach widać proces nowej, lepszej alokacji kapitału ludzkiego.
Ale są i inne pomysły na poradzenie sobie z brakami. Niektóre firmy, np. Polimex-Mostostal, rozważają przejmowanie podmiotów z tej samej branży, zasobnych w pracowników konkretnych specjalności. Inne, np. Inter Groclin, planują outsourcing - wyprowadzanie kosztów pracy za granicę, do krajów z tańszą pracą. Obie metody mają szanse stać się ważnymi trendami w polskiej gospodarce w najbliższych latach. Jednak eksperci są zgodni - na dłuższą metę polski rynek już nie oferuje dobrych szans rozwoju dla branż pracochłonnych.
Praca ze Wschodu, czyli ratunek pozorny
Środowiska biznesowe, przestraszone odpływem ludzi za granicę, naciskają na rząd, żeby otworzył granicę Polski dla imigrantów z Ukrainy, Rumunii czy Bułgarii. Rozwiązanie sensowne, ale niekoniecznie musi spełnić wiązane z nim oczekiwania. Praca w Polsce nie jest wcale tak atrakcyjna dla potencjalnych przybyszów ze Wschodu - różnica w pensjach nie jest wystarczająco wysoka, czasem wręcz żadna, a wysoki klin podatkowy skutecznie zniechęca do podjęcia pracy w naszym kraju.
- Polski rynek staje się coraz bardziej niekonkurencyjny dla obywateli państw ościennych, którzy mają prawo podejmować pracę w Polsce - mówi Jacek Siwicki z Enterprise Investors, gdzie pracownikom ze Słowacji i Rumunii musiano ze względu na różnice podatkowe zaproponować wyższe wynagrodzenia niż te, które obowiązują na rynku lokalnym obu pracowników. - Nie do końca wierzę w zalew polskiego rynku pracy przez obcokrajowców. W przypadku wysoko wykwalifikowanych osób, wpadających w 40-proc. próg podatkowy, praca w Polsce jest na starcie o 25 proc. niżej płatna. A gdzie koszty przeniesienia? A koszty utrzymania w Warszawie?
Ale nawet w przypadku osób o niższych kwalifikacjach i aspiracjach finansowych wyjazd do Polski wcale nie jest wielką zmianą na plus. Po pierwsze, jeśli znają jakiś język obcy, to jest to raczej angielski, nie polski. Po drugie, jak już mają wyjeżdżać, wolą jechać dalej, do krajów tzw. starej UE, by pracować za lepsze pieniądze. Także tania praca z Ukrainy zaczyna pomału stawać się mitem, bo w dużych ukraińskich miastach specjaliści zarabiają praktycznie tyle co w Polsce. Wszystko wskazuje więc na to, że otwarcie granic wschodnich nie zmniejszy napięć na naszym rynku pracy.
Co na to wszystko rząd?
Oto fragment oficjalnej odpowiedzi, jaką 7 grudnia 2006 r. "Nowy Przemysł" dostał z Departamentu Analiz i Prognoz Ministerstwa Gospodarki, na pytanie o zagrożenia dla konkurencyjności firm w związku z emigracją zarobkową: "(?) wpływ emigracji na polski rynek pracy pozostaje ograniczony. W szczególności obserwowany spadek stopy bezrobocia jest związany raczej ze zmianami demograficznymi, powstawaniem i realizacją nowych przedsięwzięć inwestycyjnych generujących nowe miejsca pracy w kraju. O poprawie decyduje też obecna dobra koniunktura gospodarcza. (?)"
W poszukiwaniu brakujących zawodów
Branżą najbardziej dotkniętą przez emigrację zarobkową jest budownictwo, przy czym brakuje nie tyle wysokiej klasy inżynierów i menedżerów, co specjalistów średniego szczebla - monterów, spawaczy, dekarzy. Niestety, nie ma danych, które pozwoliłyby stworzyć precyzyjną mapę brakujących zawodów. Wiadomo jedynie, że emigracja zarobkowa nie rozkłada się równomiernie.
Budowlańcy to szczególny przykład, bo są z definicji mobilni - jeżdżą za kontraktem. Są przyzwyczajeni do bycia poza domem - nie ma dla nich większego znaczenia, czy są na drugim końcu Polski, czy w Irlandii lub Austrii.
Ciekawe jest to, że budownictwo zanotuje w 2006 r. wzrost sprzedaży o około 30 proc., więc wydawałoby się, że są tam pieniądze na podwyżki. Jednak zdecydowana większość kontraktów była szacowana, negocjowana i podpisywana w 2005 r., gdy rynek pracy nie był tak napięty. A skoro około połowa kosztów w budownictwie to koszty pracy, rentowność kontraktów jest dramatycznie obniżona w przypadku szybkiego wzrostu płac. Dlatego firmy z tej branży, mimo wzrostowego rynku, nie mają pieniędzy na masowe podwyżki, które mogłyby zatrzymać pracowników.
Problemy mają też przemysł drzewny i pochodne oraz przemysł spożywczy, bo nasi pracownicy z tych branż są chętnie zatrudniani w Europie. Brak ludzi widać w przemyśle stoczniowym i przetwórczym (obróbka metalu, spawacze - zwłaszcza konstrukcyjni, którzy wymagają kilku lat szkoleń). Na niedobór pracowników cierpią także stworzone niedawno centra back-office, z których zaczęli się zwalniać specjaliści różnych profesji z dobrą znajomością języka angielskiego - według nieoficjalnych informacji niektóre centra już podniosły płace o ok. 50 proc.
Na rynku bardzo poszukiwani są inżynierowie specjaliści za znajomością języków obcych - do pracy w zachodnich firmach produkcyjnych, które otwierają bądź rozbudowują w Polsce swoje zakłady produkcyjne. Brakuje też zawodów typowych dla niegdysiejszych zawodówek (robotnicy wykwalifikowani: tokarze, frezerzy, hydraulicy, automatycy, elektromonterzy, elektronicy, stolarze, cieśle).
Coraz większym problemem jest brak ludzi o wysokich kwalifikacjach technicznych - tylko 18 proc. studiujących wybiera kierunki techniczne. To zła wiadomość, bo gospodarka potrzebuje kreatywności związanej z wykorzystaniem nowych technologii. Dla przyszłości polskich firm nie są kluczowi specjaliści od marketingu i zarządzania, a nawet od czynności księgowo-ekonomiczno-kontrolingowych. Potrzebni są inteligentni ludzie z wiedzą techniczną. Tymczasem nasze uczelnie kształcą niewielu inżynierów.
- Przez zmiany dokonane w szkolnictwie w ostatnich latach brakuje osób z wykształceniem średnim - mówi Tomasz Szpikowski, prezes Work Service. Natomiast nie widać nadwyżki wysokiej rangi menedżerów, o której plotkuje się w środowiskach biznesowych. Nadwyżkę tę miał "wyprodukować" rząd zwalniając wielu menedżerów w spółkach Skarbu Państwa.
- Jeżeli ktoś jest słaby merytorycznie i pracował w spółkach SP dzięki protekcji, to ma teraz problem. Dobrzy zawsze się obronią - mówi prezes WorkService.
Na razie emigracja sprzyja przede wszystkim firmom pośrednictwa pracy, których bazy danych z dnia na dzień stają się coraz cenniejsze. - Od 2004 r. notujemy stały wzrost marży, rzędu 30 proc. w skali roku. Z jednej strony jest więcej zleceń na dobór kadr, jednak z drugiej jest coraz ciężej znaleźć poszukiwanych ludzi - przyznaje prezes Work Service.
Alina Białkowska