Wyrównanie niedoboru nie zlikwiduje deficytu

Odchodzący rząd, a w szczególności pani minister Halina Wasilewska-Trenkner, na każdym kroku podkreśla zasadniczą różnicę między niedoborem budżetu na rok 2002 - którego rozmiary wahały się, ale stanęło na poziomie 88 mld zł - a deficytem, ustalonym przez Radę Ministrów na 40 mld zł.

Odchodzący rząd, a w szczególności pani minister Halina Wasilewska-Trenkner, na każdym kroku podkreśla zasadniczą różnicę między niedoborem budżetu na rok 2002 - którego rozmiary wahały się, ale stanęło na poziomie 88 mld zł - a deficytem, ustalonym przez Radę Ministrów na 40 mld zł.

Odchodzący rząd, a w szczególności pani minister Halina Wasilewska-Trenkner, na każdym kroku podkreśla zasadniczą różnicę między niedoborem budżetu na rok 2002 - którego rozmiary wahały się, ale stanęło na poziomie 88 mld zł - a deficytem, ustalonym przez Radę Ministrów na 40 mld zł. Na kilka dni przed wyborami okazuje się, że elektorat nic z tej żonglerki liczbami nie rozumie i zachodzi w głowę, czemu ministrom zmniejszenie niedoboru o 40 mld (bo formalnie tak należy odczytywać ustalenie deficytu) zajęło pięć minut, natomiast rozwiązanie problemu pozostałych 48 mld nie posunęło się o krok.

Reklama

Najnowszy słownik języka polskiego PWN definiuje deficyt jako "nadwyżkę rozchodu nad przychodem i powstały stąd brak pokrycia wydatków; niedobór", zaś niedobór jako "nadwyżkę rozchodu nad dochodem; deficyt". Wynika z tego, że dla językoznawców oba finansowe terminy są synonimami, podobnie zresztą jak przychód i dochód, które w obu definicjach występują wymiennie. Jednak dla finansistów językowa różnica ma znaczenie strategiczne. MF całą uwagę koncentruje obecnie na niedoborze, uznając sprawę deficytu za szczęśliwie załatwioną.

Przypomnijmy, że aż do roku 1998 operowaliśmy w Polsce terminem niedobór budżetu państwa. Dopiero po uchwaleniu nowej Konstytucji oraz po wejściu w życie od 1 stycznia 1999 r. ustawy o finansach publicznych zaczął obowiązywać jednolity termin deficyt. Zmianie językowej towarzyszyły twarde przepisy o tym, iż rozmiary deficytu - ustalone przez rząd w projekcie ustawy budżetowej - są dla parlamentu (który chętnie zwiększałby wydatki, nie dbając o dochody) nieprzekraczalną barierą.

W PRL, aż do roku 1988 włącznie, problem cięcia wydatków w ogóle nie istniał. Wyliczano saldo ujemne i wyrównywano je po prostu "kredytem zaciągniętym przez ministra finansów w Narodowym Banku Polskim". Była to elegancka nazwa dodruku pustego pieniądza, jako że spłacenie kiedykolwiek owego kredytu było czystą abstrakcją. Inflacja całkowicie wymykała się spod kontroli, ale w zamian władza uzyskiwała możliwość prowadzenia polityki zabezpieczenia społecznego.

Przełomowy politycznie rok 1989 stanowił także przełom w budżetowych dziejach kraju. Zapisał się hiperinflacją, jako że ujemne saldo po staremu wyrównano gigantycznym dodrukiem pieniądza, ale pojawiły się już obligacje. Od roku 1990 konstruktorzy każdego kolejnego budżetu coraz bardziej zdawali sobie sprawę, iż niedobór/deficyt można uzupełniać tylko POŻYCZKĄ. Koalicja AWS/UW znalazła dodatkowe, chociaż przejściowe źródło pokrywania deficytu - przychody z prywatyzacji.

Przypominamy w powyższym komentarzu rzeczy oczywiste, z jednego powodu - w wyborczej gorączce cała nasza klasa polityczna (i rząd odchodzący, i przyszły) zbyt łatwo przeszła do porządku i zaakceptowała 40-miliardowy deficyt, rozgrywając politycznie tylko sposoby załatania 48-miliardowej dziury. A przecież wewnętrzny dług państwa nie może narastać w nieskończoność.

Puls Biznesu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »