Ze złotem na zakupy i po kredyt
Po II wojnie światowej w skarbcach banków centralnych USA, UK i Kanady leżało należące do Polski złoto za ok. 70 mln dol. Ilości skromne, bo dziś tamtych 70 mln wartych jest około 1,1 mld, ale wobec ogromu strat i po koszmarze wojny "na wagę złota" była każda sztabka.
Pomagajmy Ukrainie - Ty też możesz pomóc
Na temat pozostałego po wojnie naszego złota powstały całe książki. Jedną z nich (Losy złota polskiego podczas drugiej wojny światowej, PWN 1958) napisał Zygmunt Karpiński. Jej autor był jednym z założycieli Banku Polskiego SA, działającego od 1924 r. w Warszawie banku emisyjnego z siedzibą przy ul. Bielańskiej, który od września 1939 r. kontynuował działalność w Londynie. Przed wojną i w jej trakcie Karpiński zajmował się w Banku Polskim właśnie sprawami walutowymi i kontaktami z zagranicą. Po wybuchu wojny otrzymał jednoosobowe pełnomocnictwo do dysponowania polskim złotem. Spisał się w tej roli nie tyle na medal, ile na order. Był w naszej delegacji na konferencję w Bretton Woods. Niedługo po wojnie został dyrektorem-członkiem zarządu Narodowego Banku Polskiego utworzonego w 1945 r. w Warszawie.
Dla relacji, która zaraz nastąpi ważne jest głównie to, że znamienici bankowcy z obu instytucji działali ręka w rękę w interesie kraju, choć wiadomo było, że Bank Polski SA - formalny dysponent złota nie będzie miał raczej przyszłości, a złoto było za granicą, więc poza zasięgiem rządu zainstalowanego w Polsce.
Bieda w Polsce była olbrzymia. Dość powiedzieć, że minister skarbu Konstanty Dąbrowski skierował w październiku 1945 r. do Banku Polskiego w Londynie pismo o postawienie do dyspozycji NBP 25 000 funtów "do późniejszego rozliczenia". Wielkość postulowanej kwoty więcej mówi o pustce w warszawskiej kasie, niż najbarwniejsze epitety.
Realia po II wojnie światowej w Europie dobrze oddaje lakoniczny, ale dzięki temu jednoznaczny opis stanowiący fragment sprawozdania z działalności Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF) za 1946 r., czyli za pierwszy rok jego działalności. Autorzy zauważyli, że "liczne państwa dopiero rozpoczęły usuwanie zniszczeń wojennych, odbudowa ich ustrojów gospodarczych i monetarnych wymaga szeregu lat; reglamentacje okresu wojny nadal trwają, a inflacja - w różnych stopniach nasilenia - robi postępy; międzynarodowy handel jest tylko częściowo wznawiany. Konkretne metody współpracy gospodarczej - w dziedzinach inne niż finansowe - nie rozwinęły się w stopniu, jakiego się spodziewano. Te i inne czynniki utrudniają określenie właściwej struktury dewiz (...)".
Zdania te dotyczą także Polski, która była wśród założycieli IMF i przez bardzo krótki czas cieszyła się statusem pełnoprawnego członka Funduszu oraz związanego z nim Międzynarodowego Banku Odbudowy i Rozwoju, znanego dziś przede wszystkim pod poręczniejszą nazwą - Bank Światowy. Należeliśmy do obu instytucji, bo "żelazna kurtyna" od Szczecina po Triest nie była jeszcze gotowa. Ale suweren kremlowski władający po jej wschodniej stronie już do IMF i Banku nie przystąpił. Przez chwilę byliśmy zatem częścią tworzącego się systemu zachodnich finansów, lecz wkrótce relacje bardzo osłabły, a w 1950 r. przyszedł do Warszawy rozkaz z Moskwy, aby wycofać się w ogóle z obu instytucji.
Ciekawe, że Czechosłowacja pozostała członkiem Funduszu i Banku aż cztery lata dłużej i nie ona odeszła, ale to ją wyrzucono. Powodem była obstrukcja Pragi, która odmawiała wykonywania statutowego obowiązku informowania IMF o stanie swej gospodarki i finansów.
Wraz z odejściem z Banku Polska otrzymała zwaloryzowany zwrot swego wkładu, który wynosił 1 875 000 ówczesnych dolarów, które po uwzględnieniu inflacji CPI dziś byłyby warte ok. 30 mln dol. Z IMF nic się nam nie należało, ponieważ z powodu nieustalenia parytetu złotego nic do niego nie wpłaciliśmy.
Warto odnotować informacje, które przydadzą się za chwilę, że w 1946 r. NBP stosował w obrotach towarowych z zagranicą kurs 1 dolar = 100 złotych. Jednak w kolejnych miesiącach, wobec potwierdzania się perspektywy pełnej zależności od Moskwy, złoty zaczął tracić siłę nabywczą. Od 1 września 1947 r. kurs NBP wynosił już zatem 1 dolar = 400 złotych. IMF zgodził się praktycznie na taki parytet, ale Polska nie wystąpiła z formalnym wnioskiem, co zamknęło sprawę również w wymiarze potencjalnych świadczeń pomocowych Funduszu na rzecz Polski. A przymierzaliśmy się do takich na kwotę nawet 600 mln dolarów. Byłyby to ogromne pieniądze porównywalne z 10 mld dol. w dzisiejszych dolarach. W rzeczywistości pomoc Funduszu byłaby zapewne mniejsza, ale jeśli doliczyć potencjalne środki z Planu Marshalla, który też odrzuciliśmy, odbudowa kraju mogła być i szybsza, i pełniejsza niż była pod rządami tandemu Bierut-Stalin.
W czasach, gdy płynne kursy walutowe byłyby czymś tak niesłychanym, jak udać się w dżinsach i flanelowej koszuli na zasiadaną kolację u angielskiego króla, brak porządku kursowego w świecie był ogromnym utrudnieniem dla handlu, a więc i dla odbudowy. Państwa europejskie nie chciały być i nie były samowystarczalne, bez handlu międzynarodowego stawały w miejscu. Z drugiej strony, ustalenie optymalnych parytetów było kwadraturą koła.
Zostawiając na boku kwestię naturalnego w zniszczonych krajach braku gotówki i stawiając postulaty abstrahujące od realiów, wyniszczone państwa powinny jak najwięcej importować, a więc ich waluty powinny być silne, żeby miejscowych importerów było stać na zakupy za granicą. Te same państwa powinny też eksportować, ile tylko by mogły, żeby było czym opłacić import. Z tej drugiej perspektywy waluta powinna być z kolei słabsza, nie silna. Co dobre dla nas, może być złe dla innych, więc interesy państw tworzących system były naturalnie rozbieżne. I bądź tu człowieku mądry w ustalaniu dobrych kursów (parytetów).
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
W tych warunkach uciekano się do prowizorki w postaci dwustronnych clearingów, czyli de facto do rozliczeń wyłącznie sald pozostających po wzajemnej wymianie towarowej w danym okresie, a więc bez płacenia za każdą z transakcji z osobna. Stosowano też różne kursy do płatności za różne towary i usługi, np. korzystny kurs w imporcie maszyn i urządzeń i prohibicyjny na zakupy za granicą przedmiotów luksusowych i zbytkownych. Stosowane były metody siłowe w formie ścisłej reglamentacji dewiz, czyli głównie dolarów. Handel międzynarodowy prowadzony w tych warunkach to dopiero była sztuka.
Słowo "dewizy" powtarzane w PRL do znudzenia w formie pokutniczych fraz o "cennych dewizach", których było tak mało, że szkoda ich było państwu np. na pomarańcze i cytryny, dziś mówi cokolwiek mało komu. Na definicyjne zawijasy rozróżniające dewizy i wartości dewizowe szkoda miejsca. W praktycznym znaczeniu oba pojęcia opisują to co kontrahent z zagranicy przyjmie bez obaw jako swoją zapłatę, niechby to były dolary, funty, ale też oczywiście złoto i inne kruszce.
W Bretton Woods, gdzie w 1944 r. odbywała się "United Nations Monetary and Financial Conference", podczas której wykuwano powojenny porządek finansowy świata ustalono, że waluta USA będzie wymieniana na złoto w relacji 35 dolarów za uncję. Jednak rynek nie śpi nigdy, choć może mu się zdarzyć drzemka.
Bywało zatem, że dolar stał oficjalnie mocno, ale w rzeczywistości jakby słabował. Paradoksalną tego przyczyną była potęga Ameryki. W 1947 r. 70 proc. globalnych rezerw złota o wartości 20,9 mld ówczesnych dolarów było we władaniu Waszyngtonu. Spore jego ilości miała Szwajcaria (1,4 mld dol.), Argentyna (400 mld dol.), czy Indie już prawie niebrytyjskie (274 mln dol.), a więc państwa nieposzkodowane w wojnie. Europie pozostawały resztki. Globalny deficyt złota "wessanego" w tak ogromnych ilościach przez Stany powodował, że stawało się cenniejsze. Zdarzało się zatem i to nierzadko, że państwa uzgadniały regulowanie zobowiązań handlowych złotem wg parytetu, w którym dolar był znacznie słabszy. Uncję złota wyceniano nawet na 50 dolarów.
Wobec porozumień z Bretton Woods były to oczywiste akty spekulacji z przyzwoleniem tych czy innych władz państwowych, ale państwom wolno przecież więcej niż szaraczkom. Z okazji korzystała też Polska, która miała przedwojenne złoto na Zachodzie, więc nie było potrzeby wywożenia go spod kurateli NKWD, de facto panującego wtedy w Polsce.
W artykule Zbigniewa Karpińskiego poświęconym "Stosunkom Narodowego Banku Polskiego z zagranicą" (NBP, Ośrodek Informacji Ekonomicznej i Technicznej, 1973) czytamy, że "i Narodowy Bank Polski wykorzystywał sprzyjającą sytuację i spieniężał znaczną część zapasów złota pochodzących z Banku Polskiego po tych wysokich cenach".
Zapłata złotem była w dużej części efektem uprzednich wszechstronnych kalkulacji. Najpierw trzeba było jednak uzyskać rzeczywistą kontrolę nad kruszcem w sytuacji, gdy Amerykanie i Brytyjczycy ułożeni w Jałcie i Poczdamie z ZSRR rzucali tyle kłód, ile tylko mogli. Potem doszła analiza ekonomiczno-finansowa. Karpiński i jego współpracownicy byli zdania, że złoto wychodzi z roli wartości zabezpieczającej obieg pieniężny, więc tym bardziej nie będzie do tego potrzebne w państwie pod ścisłą kontrolą komunistów sterowanych z Moskwy. Przyda się natomiast w perspektywie finansowania jak największego importu. Nie warto więc było sprowadzać kruszcu do kraju, żeby nie ponosić kosztów jego transportu tam i z powrotem.
Przewidziano również, że z powodu braku wystarczających jego ilości w wolnym obrocie, cena złota wyrażona w dolarach pójdzie w górę. W tym miejscu pora na podejście biznesowe. Mamy złoto, ale po co nim płacić skoro można wziąć pod to złoto kredyt i wobec trendu wzrostowego jego cen, wyjść na koniec operacji z górką, w dobrych warunkach - nawet sporą.
Starania w tej sprawie podjęte zostały z początkiem 1947 r. Rozmowy z nowojorskim odziałem Fed i z Bankers Trust Co. prowadził w Stanach wspominany dyr. Zygmunt Karpiński. Lekko nie miał, Polska stawała się satelitą ZSRR, a trzeba było uzyskać zgodę sztywniejącego z każdym dniem Departamentu Stanu. Były też przeszkody formalno-prawne. Bank Polski SA działający równolegle z NBP był bankiem prywatnym, a takie nie miały w USA prawa posiadania złota, zaś jego amerykańscy partnerzy przyjmowania go nawet w zastaw. Trudność tę ominięto w trybie trójstronnym ustalając, że zabezpieczeniem kredytów amerykańskich będzie złoty depozyt złożony w Bank of Canada. Była jeszcze sprawa odszkodowań dla obywateli amerykańskich z tytułu nacjonalizacji ich aktywów w Polsce. W końcu wszystkie przeszkody zostały pokonane.
Z zabezpieczeniem w postaci złota będącego na Zachodzie Polska uzyskała dwa kredyty. W Bankers Trust dwuletni na 31 mln dol., przedłużony następnie do 1951 r. i w Federal Reserve Bank of New York na 20 mln dol. Oba oprocentowane były najpierw na 1 proc. i potem na 1,5 proc. Zyski ze sprzedaży złotych monet za cenę lepszą niż oficjalna (35 dol. za uncję) oraz z działalności prowadzonej dzięki tym kredytom sprawiły, że układanka okazała się na koniec korzystna, także w ujęciu księgowym.
Pozostawały jeszcze kwestie bilansowe. Stroną nie był NBP, a to na jego rachunki wpływały dolary z całej tej operacji, które musiały mieć równoważnik po drugiej stronie bilansu. W tym celu Skarb Państwa został upoważniony na mocy dekretu z 11 kwietnia 1947 roku do "wypuszczenia imiennych biletów skarbowych w dolarach Stanów Zjednoczonych Ameryki" na kwotę do 70 milionów dolarów. Bank Polski mógł teraz zaksięgować po stronie aktywów zamiast złota (formalnie) dolarowe papiery wartościowe.
Do ostatecznych rozliczeń doszło w końcu 1950 r., a więc już po tzw. reformie walutowej, w której za 100 "starych złotych" przysługiwały 3 "nowe" złote (gotówkę wymieniano w proporcji 100 starych za 1 nowy złoty). Jednak na początek dolary przeliczono na złote według przedwojennego kursu w wysokości 5,32 zł, choć - jak wspomniałem wcześniej - NBP posługiwał się najpierw kursem 100 zł, a potem 400 zł za dolara. W bilansie zamiast np. 28 mld zł (70 mln dol. x 400 zł) widniała zatem suma 372 mln zł, a po reformie walutowej ok. 11 mln zł. W ten sposób Skarb Państwa "oszukał" swój bank na miliardy nie musząc podczas jego likwidacji zakończonej w styczniu 1952 r. płacić prawdziwej ceny za jego aktywa.
Jan Cipiur
Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii
***