Zwolnić hamulce gospodarki
Już się wyjaśniło, jaka jest różnica między kwotą polskiej składki do Unii Europejskiej w roku 2005, a kwotą jaką Polska z Unii w tymże roku otrzymała. Otóż wpłaciliśmy 2,4 mld euro składki członkowskiej, zaś z UE otrzymaliśmy 3.94 mld euro. Różnica wynosi więc 1,54 mld euro. Oznacza to, że na jednego obywatela w roku ubiegłym przypadło z tego tytułu 40 euro, tzn. 152 zł.
Czy to dużo, czy mało? To zależy, z czym porównać. Dla przykładu, ubiegłoroczne koszty obsługi długu publicznego zaplanowane zostały na kwotę 27 mld zł, co oznacza, że na każdego obywatela przypadło ponad 700 zł do zapłacenia wierzycielom polskiego rządu. W rzeczywistości zapłaciliśmy troszkę mniej, a to z uwagi na wysoki kurs złotego, ale i tak wyniosło to co najmniej cztery razy tyle, ile na jednego obywatela przypadło z Unii Europejskiej. W jakim stopniu poziom zadłużenia zagranicznego Polski jest następstwem wzorowego dostosowywania naszego ustawodawstwa i administracji do tzw. standardów unijnych - tego oczywiście nie jestem w stanie ustalić, natomiast jest rzeczą pewną, że taka zależność istnieje, a nawet jest prawdopodobne, iż jest ona wprost proporcjonalna. Dlatego też jeszcze raz podkreślam, że w bilansie naszego współżycia z Unią Europejską - a właściwie ze Wspólnotami Europejskimi, bo przecież Unii formalnie jeszcze nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie - należy uwzględniać nie tylko to, co "widać", ale i to, czego "nie widać", zgodnie z przenikliwym zaleceniem Fryderyka Bastiata.
Opary absurdu gęstnieją
W poprzednim felietonie pisałem o "półgęskach ideowych", którymi poszczególne partie próbują nas uraczyć w ramach przychylania nam nieba na nasz koszt. Niedawno "Gazeta Wyborcza", powołując się na tajnych współpracowników, doniosła, że ceną, jakiej ugrupowania "koalicji parlamentarnej" żądają za zawarcie "Paktu Stabilizacyjnego", ma być prawie 100 ustaw. "GW" jest raczej nieżyczliwa rządowi premiera Marcinkiewicza, więc ta liczba z pewnością jest wyolbrzymiona; pan poseł Przemysław Gosiewski twierdzi np., że tylko 50, ale nawet gdyby tych ustaw było czterokrotnie mniej, to i tak byłoby ich za dużo. Podobno sam wynalazek "godnościowego" proponowanego przez Samoobronę kosztowałby mniej więcej tyle, co ubiegłoroczna obsługa zadłużenia zagranicznego, więc to rzeczywiście nie są żarty, tym bardziej, że na "godnościowym" się nie kończy.
Nie jest bowiem wykluczone, że jednym z wniosków, jakie nasi dobroczyńcy wyciągną z katastrofy budowlanej w Chorzowie, będzie propozycja "katastrofalnego", czyli specjalnego pozabudżetowego funduszu na odszkodowania dla ofiar katastrof. Konieczność taka może objawić się szybciej niż myślimy, kiedy okaże się, że będąca własnością żydowskiej rodziny Shashoua Grupa Expomedia, do której należą Międzynarodowe Targi Katowickie, a której akcje na londyńskiej giełdzie właśnie spadły ponoć aż o 25 proc, przezornie poupycha swoje aktywa w Izraelu. To "katastrofalne" mogłoby zostać sfinansowane z projektowanego podatku katastralnego, którego stawka musiałaby wtedy już przekroczyć co najmniej 2, a może nawet 2,5 procenta. "Katastrofalne" z katastralnego? Pourquoi pas? Dobrodziejstw nigdy za wiele.
Przy okazji można by w ten sposób przygotować grunt dla lewicy, która już myśli o zjednoczeniu. Taki podatek katastralny wychodziłby naprzeciw lewicowym pryncypiom, bo miałby już charakter wybitnie wywłaszczeniowy. Policzmy: 50-metrowe mieszkanie typu M-3 w Warszawie kosztuje na rynku ok. 250 tys zł. 2 procent rocznie od tej sumy, to 5 tys zł, a 2,5 procenta - już 6250 zł. Przeciętna emerytura z FUS wyniosła w roku 2004 około 1 100 zł, a więc w przypadku takiego emeryta podatek katastralny pochłonąłby połowę jego dochodu i w rezultacie w krótkim czasie prywatne mieszkania zostałyby ponownie znacjonalizowane, tym razem już nie po bolszewicku, tylko po kapitalistycznemu - tzn. za długi. Jak się okazuje, socjalizm można budować na różne sposoby - po kapitalistycznemu też.
Zagrożenia urojone
O ile perspektywa ponownej nacjonalizacji nieruchomości przy podatku katastralnym wyrażonym w stawkach procentowych jest matematycznie pewna, o tyle obawa przed skutkami likwidacji podatku od darowizn, jakim dali wyraz niektórzy Czytelnicy poprzedniego felietonu, jest bezpodstawna. Chodziło im bowiem o to, że transakcje sprzedaży można by przedstawiać jako darowizny i w ten sposób unikać płacenia podatku od czynności cywilno-prawnych. Taka obawa zachodzi jednak tylko wtedy, gdyby utrzymać podatek od czynności cywilno-prawnych. A właściwie, po co go utrzymywać? Podatek ten nie tylko nie ma żadnego sensu ekonomicznego, ale jest ewidentnie szkodliwy, ponieważ utrudnia obrót gospodarczy. Z punktu widzenia gospodarczego jakiekolwiek utrudnianie czy hamowanie obrotu jest pozbawione sensu, więc państwo, któremu zależy na rozwoju gospodarczym powinno ten podatek jak najszybciej zlikwidować.
Podobnie hamująco na obrót gospodarczy działa podatek od towarów i usług, czyli VAT, a to z powodu swego cenotwórczego charakteru, więc jeśli już Unia Europejska ma takie gusło, żeby koniecznie go utrzymywać, to potrzeby gospodarki wymagałyby zmniejszenia do minimum jego stawki. Zalecane 15 procent - to stanowczo za dużo. Inna sprawa, że zmniejszenie stawki do minimum (np. do 3 proc.), aczkolwiek uzasadnione z punktu widzenia potrzeb gospodarki, również pozbawiałoby ten podatek sensu, a to z uwagi na koszty jego poboru, które - według opinii znawców przedmiotu - mogłyby wtedy być większe niż wpływy.
Wygląda na to, że najmniej kłopotliwy z punktu widzenia gospodarki i najmniej szkodliwy z punktu widzenia wolności obywatelskich byłby ryczałtowy podatek osobisty, zwany potocznie pogłównym. Podatek liniowy bowiem, chociaż trochę spłaszcza progresję, nadal przecież pozostaje podatkiem progresywnym, a poza tym utrzymuje wszystkie wady podatku dochodowego, z uprawnieniem władzy publicznej do kontrolowania dochodów obywateli na czele. Zdaję sobie sprawę, że przeciwko pomysłowi zastąpienia tych podatków ryczałtowym podatkiem osobistym buntuje się odruchowo każda biurokratyczna dusza, ale czy rzeczywiście powinniśmy tak bardzo przejmować się odruchami biurokratycznych dusz?
Ryczałtowy podatek osobisty oprócz innych, ma również zalety natury psychologicznej. Z jednej strony obywatel widzi, jaka jest wysokość płaconej przezeń składki na państwo i łatwiej mu na tej podstawie wyrobić sobie opinię, czy władza robi dobry, czy zły użytek ze ściąganych od ludzi pieniędzy. Z drugiej - również organy władzy publicznej mogą odczuwać pewne skrępowanie przed nakładaniem ciężarów, które dla każdego są widoczne. Przysłowie powiada, że czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, a w przypadku podatku ryczałtowego wszystko widoczne jest jak na dłoni.
Stanisław Michalkiewicz