Praca sezonowa czy dobrowolne niewolnictwo?

Czy Polscy pracownicy sezonowi zatrudnieni za Odrą stali się dobrowolnymi ofiarami doskonale zorganizowanego systemu pracy niewolniczej? Tak twierdzi człowiek, który przez dwadzieścia ostatnich sezonów pracował przy zbiorach szparagów w Bawarii, pełniąc funkcję nadzorcy. Oszukany przez niemieckiego gospodarza, stał się życiowym bankrutem.

- Moja przygoda z pracą sezonową w Niemczech zaczęła się dwadzieścia lat temu, w 1996 roku, a więc w okresie, kiedy do podjęcia pracy w tym kraju niezbędne były wizy -  mówi pan Roman (na prośbę bohatera niniejszego artykułu, jego imię zostało zmienione). - Odpowiadając na zapotrzebowanie ze strony niemieckich bauerów, zgłosiłem chęć wyjazdu do pracy. Odpowiedź przyszła po roku i, jak to zwykle bywa, w najmniej spodziewanym momencie.  W urzędzie wojewódzkim czekała na mnie polsko-niemiecka umowa. Oferta przewidywała zarobki na poziomie 10 marek na godzinę.

Reklama

Polak trafił do gospodarstwa w niewielkiej bawarskiej miejscowości położonej w okolicach Abensbergu. - Gospodarz, do którego przyjechałem, założył właśnie plantację szparagów i szukał pracownika do pomocy. Wcześniej uprawiał chmiel, ale zrezygnował z niego zainspirowany pomysłem sąsiada, który zabrał się za szparagi.  

Mordercze tempo                

Po przyjeździe na miejsce Roman został poddany wymagającemu testowi. Rosły Bawarczyk, widząc przed sobą wątłego mężczyznę wątpił, czy będzie on w stanie podołać ciężkiej pracy. Aby się o tym przekonać, jeszcze tego samego dnia obaj wyruszyli na pole.

- Pamiętam, że gospodarz narzucił mordercze tempo. Nie była to zwykła praca tylko jedna wielka gonitwa. Były momenty, kiedy miałem już  dość i ledwo widziałem na oczy - wspomina pan Roman. - Ratowało mnie to, że jako czynny sportowiec w przeszłości miałem dobrą kondycję. Po dwóch dniach ostrej harówki gospodarz poklepał mnie po plecach i przyznał, że nadaję się do tej roboty. Nie mając żadnej skali porównawczej, ani osoby która wyprowadziłaby mnie z błędu, myślałem wtedy, że tak się w Niemczech pracuje. Z racji niewielkiego areału robota skończyła się po dwóch tygodniach.

W ciągu 14 dni Roman zarobił ok. 870 marek.  - Jak na tamte czasy była to spora suma. Byłem tym wręcz zachwycony i szybko potwierdziłem gotowość przyjazdu w następnym sezonie. Gospodarz poprosił mnie, abym zabrał ze sobą kolegę, który będzie pracował równie wydajnie jak ja. Tak też zresztą zrobiłem.  

Pracownik z polecenia

Przy rekrutacji nowych pracowników niemieccy bauerzy do dziś wychodzą ze sprytnego założenia. Zamiast zatrudniać obcych ludzi, wolą korzystać z osób poleconych im przez zatrudnianych już pracowników. Ma to psychologiczne uzasadnienie.

- Załatwiając robotę koledze, niejako firmujesz go swoim nazwiskiem, a więc ręczysz za niego i odpowiadasz. Wymusza to na tobie konieczność pilnowania tej osoby - tłumaczy Roman. - Wiąże się to ze sporą odpowiedzialnością, tym bardziej, że wielu ludzi wyrwanych ze swojego środowiska nie potrafi odnaleźć się za granicą. Pozbawieni rodziny i kontroli żony zaczynają np. pić i sprawiać kłopoty...

W miarę upływu lat powierzchnia gospodarstwa cały czas rosła, podobnie jak i liczba pracowników. W trzecim sezonie przy zbiorach szparagów pracowało już sześć osób, na czele z Romanem, który jako najstarszy stażem pracownik, będący w gospodarstwie od samego początku, objął funkcję nadzorcy. Był osobą odpowiedzialną za organizację pracy i nadzór nad pracownikami. Takich ludzi wybiera się spośród najlepszych pracowników, lojalnych, posiadających największy zmysł organizacyjny i potrafiących się w miarę porozumiewać.

- To fatalna funkcja. Z jednej strony musisz reprezentować interesy pracodawcy, a z drugiej ułożyć sobie relacje z pracownikami. Nie jest to łatwe, bo Niemcy potrafią prowokować niezręczne sytuacje i rozbijać solidarność między ludźmi. Służyło temu m.in. tworzenie mieszanych grup składających się z pracowników różnych narodowości - wyznaje.

Pracownicy sezonowi zatrudnieni przy zbiorach poddawani są ciągłej obserwacji ze strony niemieckich rolników, którzy, jak twierdzi pan Roman, uwielbiają podglądać ich pracę. Robią to niezwykle dyskretnie, często z dużej odległości, zwykle przy pomocy lornetki.

Roman: - Niejednokrotnie zdarzało się, że gospodarz wpadał niespodziewanie na pole, zaskakując pracujące tam osoby. W takich sytuacjach nasi rodacy popełniają nagminnie ten sam błąd. Zamiast pracować swoim normalnym, stałym tempem, zrywają się ostro do pracy, udowadniając tym samym, że się wcześniej obijali. Inna sprawa, że w tym biegowym tempie nie da się cały czas pracować.  

"Kręcenie wała"            

W większości mniejszych gospodarstw pracownik rozliczany jest na koniec pracy. W rezultacie nigdy do końca nie wie, ile tak naprawdę dostanie. Rodzi to pewne pole do nadużyć ze strony pracodawcy.

- Pod koniec sezonu, kiedy zbliża się już okres zjazdów, zaczyna się tzw. kręcenie wała. Gospodarz szuka na siłę pretekstu, aby przyczepić się do pracy zatrudnionych. Przegląda skrzynki i kwestionuje jakość zebranych szparagów. Wie, że każdy pracownik czeka już z utęsknieniem na wypłatę zarobionych pieniędzy i nie będzie się specjalnie stawiał. Potem, gdy dochodzi do ostatecznego rozliczenia, zwykle zostaje orżnięty, ale nie zgłasza pretensji, bo wcześniej podpadł gospodarzowi, który wytknął mu jego błędy. To świadome działanie będące elementem ich psychologii - wyjaśnia pan Roman.

Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to odmówić przyjazdu na przyszły rok. Problem w tym, że dla sporej grupy polskich pracowników sezonowych wyjazd do Niemiec nie jest kwestią wyboru, tylko koniecznością spowodowaną trudną sytuacją życiową.

- To właśnie takie osoby wyławiane są do tej pracy: alimenciarze, dłużnicy i kredyciarze... Ci biedni ludzie zaciskają zęby i godzą się na dobrowolny udział w doskonale zorganizowanej pracy niewolniczej - mówi Roman. - Najgorzej mają osoby zatrudnione na krótko w szczycie sezonu. To  tzw. mięso armatnie - odsyła się ich do domu, gdy tylko przestaną być potrzebni. W mniejszych gospodarstwach takich ludzi się nawet nie rejestruje. Do końca zbiorów zostają najlepsi i osoby mogące pochwalić się najdłuższym stażem.

Zaniżone okresy zatrudnienia           

Pod tym względem niewątpliwy prym wiódł pan Roman, który w gospodarstwie spędził aż dwadzieścia sezonów.

- Największy wpływ na to, że wytrzymałem tam aż tak długo, miały znośne warunki socjalne. Dzięki uprzejmości gospodarza z pomieszczeń służbowych na poddaszu urządziłem sobie zamykaną na klucz kwaterę - opowiada. - Z każdym rokiem przybywało mi obowiązków, a okres zatrudnienia wydłużył się z kilku tygodni do siedmiu miesięcy w ciągu roku.

- Od sześciu lat po zakończeniu zbiorów zostawałem w Niemczech pracując w hotelu, w którym funkcję kierownika pełnił właściciel gospodarstwa. Zajmowałem się tam pielęgnacją zieleni. Wykonywałem też typowe prace budowlane, układałem dachówki, murowałem ściany. Choć moja stawka nie była może zbyt wysoka, to jednak po całym sezonie potrafiłem przywieźć do Polski 8 tys. euro - dodaje.           

W 2014 roku w gospodarstwie pracowało już prawie czterdzieści osób - dziewięć kobiet (trzy Polki i sześć Rumunek) i 28 mężczyzn (trzech Polaków, dwóch Bułgarów i reszta Rumunów). - Był to mój ostatni sezon pracy w tym miejscu. Złożyły się na to dwa powody. Pierwszy było zachowanie właściciela, który coraz częściej rozładowywał swoje frustracje na Bogu ducha winnych pracownikach. Drugi powód to niejasności związane z moim zatrudnieniem ­- wyjaśnia pan Roman.

- W pewnym momencie zorientowałem się, że jestem oszukiwany. Odkryłem to całkiem niedawno, po otrzymaniu pisma z Rentenversicherung. Wynikało z niego, że okresy mojego zatrudnienia w Niemczech zostały znacznie zaniżone - mówi Polak.

- W rezultacie po dwudziestu latach pracy za Odrą stałem się życiowym bankrutem. Nie mam pracy ani szans na emeryturę w kraju. Nie wyrobiłem też sobie prawa do tego świadczenia w Niemczech. Zamierzam jednak walczyć o swoje, choć zdaję sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Jak wyliczyłem, mój łączny okres zatrudnienia powinien obejmować 60 miesięcy.

- Polakom wyjeżdżającym po raz pierwszy do pracy sezonowej w Niemczech trzeba jasno powiedzieć, że jadą w miejsce, gdzie obowiązują prawa dżungli. W tej szkole przetrwania mogą liczyć tylko na siebie - mówi z goryczą pan Roman.

Maciej Sibilak

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »