Rafał Woś: W górę płace (urzędnicze)!
To nie jest prawda, że cały sektor publiczny w Polsce zarabia żenująco źle. Jednak trudno zaprzeczyć, że są w naszej budżetówce takie sektory, gdzie mocne podwyżki są dziś po prostu koniecznością. I nie ma co z nimi już dłużej zwlekać.
"Budżetówka" to pojęcie bardzo szerokie i dlatego też mocno mylące. Warto więc najpierw uporządkować pojęcia. W Polsce wszystkich pracujących jest dziś nieco mniej niż 17 milionów. Trochę ponad 3 miliony z nich to tzw. sektor publiczny. Tutaj mieszczą się jednak bardzo różne profesje. Gdy wyjmiemy stąd nauczycieli, medyków, pracowników państwowych spółek czy instytucji kultury, wtedy zostanie nam jakiś milion ludzi. To wciąż bardzo różne typy zawodów: od służb mundurowych przez pracowników wymiaru sprawiedliwości po urzędników różnych szczebli. Spośród tych ostatnich większą część stanowią urzędnicy administracji samorządowej. Mniejszą zaś - urzędnicy ze szczebla centralnego. Dopiero te ostatnie grupy to "klasa urzędnicza" w sensie ścisłym. W praktyce codziennej dyskusji ciągła żonglerka tymi pojęciami "budżetówka", "sektor publiczny", "urzędnicy" nierzadko powoduje nam mocne zaciemnienie obrazu oraz wiele nieporozumień.
Najważniejsze z tych nieporozumień polega na powtarzanym przekonaniu, że cała "budżetówka" albo wręcz cały "sektor publiczny" w Polsce zarabiają bardzo źle. I są od lat niedoinwestowane. Tak postawiony zarzut nie jest prawdziwy. W sektorze publicznym - czy nawet w budżetówce - pracuje wielu ludzi, którzy zarabiają godziwie. Dużo precyzyjniej byłoby raczej powiedzieć, że w ramach polskiego sektora publicznego - a zwłaszcza polskiej administracji rządowej i samorządowej - są grupy pracowników zbyt słabo opłacanych. Problem jest poważny również dlatego, że ma jakby dwa wymiary. Jeden jest obiektywny, a drugi subiektywny.
Problem obiektywny polega na tym, że faktycznie w ostatnich latach podwyżki w tym sektorze zwolniły i nie nadążają za potrzebami. Były kiedyś w rządzie PiS duże plany i ambicje dowartościowania klasy urzędniczej. Ale te plany rozbiły się po roku 2020 o rzeczywistość pocovidowo-inflacyjną. W efekcie wiele zapowiedzi poprawy położenia tych pracowników budżetówki po prostu nie zostało zrealizowanych. Albo zrealizowano je tylko częściowo. W praktyce zarządzania (zwłaszcza budżetówką) wygrało przekonanie, że teraz nie jest dobry czas, że trzeba przeczekać. I że potem się zobaczy. To sprawiło, że gdy w minionym roku inflacja uderzyła z największą siłą, to właśnie sektor publiczny był tym, gdzie płace realne spadały najmocniej. Dlaczego? Nie jest to tylko polska specyfika.
Generalnie w sektorze publicznym logika ustalania płac jest oderwana od tendencji rynkowych. Przez wiele lat - gdy rynek pracy w Polsce był bardzo zły - działało to na korzyść pracownika. Jeśli już znalazł się "na państwowym", to nie było go aż tak łatwo zwolnić z dnia na dzień. Mógł też negocjować z pracodawcą poprawę warunków pracy - podczas gdy jego odpowiednik "u prywaciarza" musiał brać to, co mu dawali. I to jeszcze z pocałowaniem ręki. W ostatnich latach role się jednak odwróciły. Polski rynek pracy bardzo się (dzięki mieszance politycznej presji rządzących i niskiego bezrobocia) poprawił. Relatywnie więc wyższość pracy na państwowym zniknęła. Trudne do zmiany (i w górę, i w dół) płace czy warunki pracy stały się gorsetem, który uwiera, bo sektor publiczny dużo wolniej reaguje na sygnały rynkowe. Dlatego płace rosną tu wolniej niż w sektorze prywatnym. Zwiększa się za to frustracja.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Ale jest jeszcze druga strona tego problemu. Polska budżetówka (nauczyciele) oraz klasa urzędnicza generalnie nie mają dobrej chemii z rządzącym od 2015 roku PiS-em. Pracownicy tych sektorów uważają (chyba dość powszechnie), że PiS postawił na dowartościowanie innych grup społecznych. Głównie klas niższych. Dla nich znalazły się nowe narzędzia pomocy oraz pieniądze. Choćby w postaci mocnych podwyżek płacy minimalnej. To przekonanie znajduje potwierdzenie w liczbach.
Mniej więcej 10 lat temu nauczyciel dyplomowany zarabiał 100 proc. tego, co robotnik na płacy minimalnej. 15 lat temu to było nawet 140 proc. Dziś już tylko 40 proc. Wśród urzędników te różnice będą układały się podobnie. Chodzi zwłaszcza o urzędników średniego szczebla, bo płaca minimalna idąca w górę działa jednak również na korzyść biuralistów niższego szczebla. Średniej klasie urzędniczej czy nauczycielom się to nie podoba. Burzy ich wizje społecznych hierarchii i przekonania o sobie samych. Fakt, że wśród przedstawicieli tych części polskiego sektora publicznego nastroje antyPiSowskie są faktycznie powszechne, nie jest oczywiście żadną tajemnicą dla rządzących. Co przekłada się na rodzaj obustronnej niechęci.
Jednocześnie istnieją przynajmniej trzy dobre argumenty, dla których rządzący powinni wyjść naprzeciw oczekiwaniom tych najbardziej sfrustrowanych części polskiej budżetówki. Pierwszy jest pragmatyczno-polityczny. Po prostu opłacałoby się dziś PiS-owi (w roku wyborczym) wysłać gałązkę oliwną w tamtym kierunku. Po drugie, z tej najsłabiej opłacanej części sektora publicznego faktycznie następuje niebezpieczna ucieczka talentów. Już przed rokiem 2020 nabory wyglądały tu trochę jak raporty o kryzysie powołań w kościele katolickim. Dziś jest jeszcze gorzej. I wreszcie po trzecie. Takie mocne polepszenie warunków pracy (zwłaszcza płac) niekoniecznie musiałoby się tu przełożyć na inflację. A to dlatego, że nie mówimy o natychmiastowej podwyżce dla kilku milionów ludzi. Tylko raczej o poprawie losu kilkuset tysięcy. I to na dodatek takich, których pracodawca nie ma możliwości przekładania wzrostu wynagrodzeń na cenę swojego produktu - co odróżnia sektor publiczny od pracodawcy prywatnego.
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Śródtytuły pochodzą od redakcji